Kolejna pobudka – tak dla odmiany – o czwartej w nocy (niektórzy mówią „rano”… haha, dobre!). Ale jak to na wakacjach podróżnika bywa, dopiero po powrocie do domu odpoczywa i odsypia, a podczas wyprawy – korzysta! I tak ma być, nie ma co narzekać :) Z uśmiechem na ustach opuszczamy koszmarny, kandyjski hotelik, by wyruszyć na podziwianie UNESCO-wych perełek, za mocno wygórowane ceny. Z plecakami na plecach wybiegamy z budynku, a tu… pusto. Miasto dopiero budzi się ze snu i poza leniwie patrzącym na nas kotem, nie widać żywej duszy. Ale to nic, na pewno kierowca zaraz przyjedzie, bo przecież wszystko opłacone, firma sprawdzona… przyjedzie! Mija pięć minut, piętnaście, dwadzieścia… a na naszą ulicę nawet wózek na kółkach nie chce się wtoczyć. Dzwonimy z recepcji i głucho… wyrolowali nas?!
Ostatecznie odbiera zaspany głos i po chwili wertowania jakiegoś notesu spokojnie informuje, że coś nam się pomieszało, bo on ma wyraźnie napisane, że to jutro dopiero chcemy jechać, nie dziś. [?!!] Zrównoważony [jak zawsze] Romek tłumaczy cierpliwie, że to chyba my jednak lepiej pamiętamy na kiedy chcieliśmy wynająć tego vana i [do jasnej anielki!] nie mamy możliwości czekać do jutra, bo kończy nam się czas pobytu na tej zwariowanej wyspie! (no… on to trochę grzeczniej ujął, a to tylko moja interpretacja; w każdym razie sens ogólny zachowany;)). Na szczęście firma okazała się faktycznie w porządku, bo gość (ewidentnie szefuńcio tej firmy) obiecał coś wykombinować i 40 minut później podjechał po nas uśmiechnięty Lankijczyk (pomimo zerwania go z nagła, na równe nogi do pracy). Ufff… z pewnym opóźnieniem, ale jechaliśmy do przodu – sytuacja uratowana! :)
Do Dambuli było kawałek drogi, więc ułożyłam się wygodnie do snu. Nagle samochód zatrzymuje się i słyszę: jesteśmy w Matale – tutaj znajduje się ważna i piękna świątynia – powinniście wysiąść i ją obejrzeć. I teraz konsternacja, czy cieszyć się, że kierowca sam od siebie dokłada ciekawe punkty na trasie (choć przecież nie musi), czy może załamać, że z odsypiania w aucie nici? ;) W takiej sytuacji, decydująca może być atrakcyjność obiektu o który się rozchodzi i szczęśliwie owy obiekt wyglądał na tyle imponująco, że na pół-śpiąco złapałam aparat i wysiedliśmy. Ciekawostką może być, że jest to podobno jedna z najładniejszych i największych świątyń hinduskich na wyspie, a w przewodniku nie znaleźliśmy o niej ani słowa… No i tym większy plus dla naszego przewoźnika ;)
Wsiadając ponownie do samochodu usłyszałam na wejściu, że nie mam się co kłaść spać, bo jeszcze za chwilę podjedziemy pod świątynię w jaskini. Znajdują się tam nieźle zachowane rysunki ze scenami tortur, a wysoko ponad świątynią, siedzi sobie jeden z większych posągów Buddy. I jak Budda wyglądał imponująco z tak daleka, tak wewnątrz, obrazy torturowanych ludzi, były tak drastyczne i realistycznie przedstawione, że robiło się słabo od samego oglądania, a żołądek podchodził pod gardło… więc długo tam nie zabawiliśmy i pojechaliśmy dalej. Myślicie, że już do Dambuli?
Otóż nie! Bo zbaczając na chwilę z głównej drogi, podjechaliśmy pod dosyć niezwykłe miejsce, którego do dziś nie potrafimy zlokalizować na mapie, a w przewodniku oczywiście o tym cicho-sza. Może to i dobrze, bo niepodważalnym urokiem był spokój, przyroda i ta pustka bez turystów. Do tego tabliczka informująca o bezpłatnym wejściu, szalenie nas zaskoczyła. Było to pierwsze miejsce w tym kraju, gdzie nie pobierano żadnej, nawet najmniejszej opłaty, a jego niemal magiczny charakter bił na głowę niejedne, płatne placówki!
Van z kierowcą został na polanie przed bramą, a my poczłapaliśmy w totalnej ciszy, alejką wśród drzew. Powitał nas kamienny posąg, w którym ja wypatrzyłam kuzyna Moai z Rapa Nui (to już nie powinno dziwić, bo Moai, to ja akurat widuję absolutnie wszędzie:D), co dodało jeszcze klimatu temu miejscu. Na końcu alejki pojawiły się ruiny niewielkiego, ale bardzo urokliwego kompleksu świątynnego (przywodzącego na myśl niektóre z mniejszych ruin w okolicach Angkor Wat w Kambodży) i ta cisza, te widoki wokół… jakby przeniesiono nas nagle do jakiegoś równoległego świata!
I co tu zrobić, żeby w nim zostać?! Hm… zostaliśmy… ale może tylko kwadrans, bo trzeba było ruszać dalej. I czar prysł!
Wysiadając już na parkingu w Dambuli, znów byliśmy na nieco jakby przeludnionej planecie z wielojęzycznym gwarem, klaksonami podczas ekstremalnie niesensownego parkowania i długimi kolejkami do kas, czy toalet. A na to wszystko spogląda z góry kolejny – całkiem spory – Budda i sam pewnie nie wie, co myśleć o tym zgiełku. Na szczęście, podejście do jaskiń ładne i pełne przeuroczych małpek, wykonujących codzienne czynności, takie jak jedzenie, czy dłubanie innym małpkom w uszach. ;)
Same jaskinie ciekawe i każda faktycznie inna. Nagromadzenie postaci Buddy (choć nie tylko) na metr kwadratowy, jest dość niezwykłe. Zwłaszcza, gdy przykładowo przy stopach jednego większego [leżącego], siedzi wciśnięta w kąt trójka mniejszych. Imponujące są malowidła na sufitach i ścianach, i choć czas oraz warunki atmosferyczne nie obchodzą się z nimi zbyt łaskawie, to wciąż robią wrażenie.
Miejsce dość niezwykłe i istotne przez wzgląd na jego specyfikę, ale nas nie zwaliło z nóg. W przeciwieństwie do kolejnego punktu wyprawy…
Sigirija, bo o niej tu mowa, to najdroższy UNESCO-wy przystanek w tej podróży. Co ciekawe, żeby go zwiedzić, trzeba przekroczyć barierę lęku wysokości (na szczęście my nie mamy, ale nawet nam bywało nieswojo w niektórych momentach) i wdrapywać się przez dokładnie 853 schody (Romek liczył!) pionowo w górę, w niemiłosiernym słonku. I mogłabym napisać, że płacenie wysokich kwot za taką „męczarnię” jest przegięciem, gdybym nie zdecydowała się wejść na górę. Bo wspinając się stopniowo coraz wyżej, podziwiając widoki, a na końcu sam szczyt… no zwyczajnie zapiera dech w piersiach. Można spokojnie umieścić tą perełkę, w czołówce swoich ulubionych miejsc na Sri Lance. Taki kolejny przystanek, z którego nie chce się iść dalej. Moglibyśmy tam siedzieć u góry i nie schodzić, gdyby nie to, że kremu z filtrem nie mieliśmy już za wiele w tubce. [Absolutna konieczność do zabrania! całe podejście w słońcu i tylko jedno drzewo dające cień u góry… możecie sobie wyobrazić – temperatura odczuwalna to 50 stopni Celcjusza! no, prawie…;) ale wciąż warto!!!].
A czym jest sama Sigirija? Warto poznać całą historię, bo jest naprawdę ciekawa. Ale chcąc tak skrótowo, to na wzniesieniu, które sobie tak ni stąd ni zowąd wyrasta, z 200 m stromo w górę, dawno, dawno temu – około V w.n.e. – niejaki Kassapa, który podstępem zdobył władzę w królestwie, postanowił, że na szczycie tej skały chce mieć pałac. A co! Kto złemu królowi zabroni?! ;) W każdym razie, w ogromnych trudach powstała tam niezwykła twierdza nie do zdobycia. Dziś mamy po tym jedynie stanowisko archeologiczne, pracujące głównie na fundamentach zamczyska, a także miejsce, które każdy kto ma ochotę, może obejść wzdłuż i wszerz. Motywacją dodatkową mogą być też nieźle zachowane malowidła „niebiańskich dziewic” toples ;) które znajdują się w jaskini, po drodze na górę.
Ciekawe są tam również tablice dotyczące dzikich pszczół. Pozornie zabawne – bo jak tu być spokojnym, cichym i nieruchomym, gdy atakuje rój dzikich owadów – mobilizują jednak do zachowywania ciszy i spokoju w tym, jakby nie patrzył, dość turystycznym miejscu. Dlatego wystarczy być cicho i nie ma się co obawiać. W każdym razie, nie słyszeliśmy nic o poważniejszych atakach. ;)
Schodząc na dół, już nieco inną drogą, można było przypatrzeć się detalom skały i otaczającej przyrody. Z bliska robi naprawdę niesamowite wrażenie. Jedynie czekający na parkingu kierowca sprowadza nieco na ziemię. Jemy późny lunch (o dziwo nie rice&curry) i udajemy się już prosto do celu – czyli B&B w sąsiedztwie Polonnaruwa. Kolejna perełka przed nami – yey!… :))
10 komentarzy
Zazwyczaj warto zdać się na miejscowych, potrafią wskazać fajne miejsca. Też lubię Moai ;)
Owszem, a jak się jeszcze trafi na fajnych miejscowych, którzy traktują Cię jak człowieka, a nie worek pieniędzy z Europy, to już w ogóle wspaniale! ;)
Ojaa jakie niesamowite widoki! Nie wiedziałam, że na Sri Lance jest tak pięknie. A ile kosztuje wejście na Sigiriję jeśli można spytać? :)
Przy dzisiejszym kursie to ok 110 PLN na osobę. A więcej szczegółów zawarliśmy tutaj: https://www.gonimyslonce.pl/2015/01/sri-lanka-informacje-praktyczne.html
może coś się jeszcze przyda. ;)
zazdroszczę samozwańczego przewodnika, który nadrabia trasy, żeby pokazać więcej i lepiej – to się zawsze docenia :D
Fakt, taki kierowca-przewodnik to skarb podczas wyprawy :)
Świątynia wykuta w skale bardzo przypomina mi indyjską Ellorę i Ajantę, tylko tam są dziesiątki jaskiń ze świątyniami, a każda z nich robi niesamowite wrażenie!
Dziękujemy za podrzucenie kolejnego ciekawego punktu podróży! ;)
Kolejny wpis o Sri Lance i coraz bardziej chcę tam jechać. Może uda mi się w tym roku
Pozdrawiam
http://olazplecakiem.blogspot.com/
No to trzymamy kciuki! :)