Koniec języka za przewodnika – powtarzano mi od dziecka i od tamtej pory pytam na każdym kroku. Bo w końcu kto pyta – nie błądzi, prawda? Zresztą błądzenie to jedno, a interakcja z drugim człowiekiem, to drugie. Przecież podróżuje się dla poznania, obcowania, czy też właśnie pogadania. ;) Wyjścia są dwa: można albo chodzić z nosem w przewodniku i tępo podążać za opisami, albo uśmiechnąć się do mijanej osoby i zagadnąć, zapytać, upewnić się. Wtedy nagle ktoś obdarowuje nas uśmiechem, chęcią pomocy, wskazówkami i taka wymiana uprzejmości może szalenie pozytywnie wpłynąć na nastrój – a co za tym idzie – nawet resztę dnia.
A w jaki sposób zagadywać? No jak się potrafi rozmawiać w języku autochtonów, to jest bomba, ale jeśli nie, to trzeba komunikować się chociaż w językach uniwersalno-międzynarodowych (jak np. angielski, czy wymachowo-nieudolnie-migowy). Jeśli jednak i to nie idzie najlepiej – zagadujmy do rodaków! :D Nie odwracajmy się od ludzi, bo nie warto. Przykład? Oczywiście, że mam przykład, do czegoś w końcu zmierzam ;)
Siedząc w kandyjskiej kawiarni, dwa stoliki dalej usłyszeliśmy rozmowę w języku polskim. Niby nic niezwykłego, ale kiedy człowiek przyzwyczajony jest do miejscowego gwaru, czy do chaotycznie brzmiącej mieszanki turystycznej z całego świata, wtedy polski język może jakoś tak pozytywniej zadźwięczeć w uszach. I pewnie na tym by się skończyło, gdyby owa grupa nie powiększała się coraz bardziej, a dość głośna rozmowa nie naprowadziłaby nas na trop, że oni właśnie wracają z tej strony wyspy, w którą my się teraz udajemy.
Przywdzialiśmy zatem „uśmiech numer trzy” (taki pozytywny, bardzo reprezentacyjny wyraz twarzy;)) i podeszliśmy do przyszłych znajomych z podróży. Dzięki temu wymiana informacji przebiegła bardzo korzystnie. Mieliśmy przeciwne kierunki trasy, więc było czym się podzielić, doradzić czy odradzić. Notesy, telefony i mapy poszły w ruch i w tak radosnej atmosferze, spędziliśmy czas po-śniadaniowej kawy. A najcenniejszą dla nas informacją okazał się namiar na – bardzo polecany przez nich – nocleg w mieście Polonnaruwa, dokąd zmierzaliśmy w następnej kolejności.
W efekcie tego spotkania, przynajmniej na koniec, trafiliśmy do takiego guest house’a, w jakim najchętniej przebywa się podczas podróżniczych wypraw. Niemal rodzinna atmosfera, przesympatyczni właściciele, fajne i czyste pokoje… Do tego mnóstwo zieleni wokół, śniadanie i posiłki z domowej kuchni, jadalnia w ogrodzie, życzliwa obsługa oraz pomoc w załatwianiu transportów (a nawet targowanie się za/dla nas!). To było drugie miejsce po Matarze, gdzie czuliśmy się naprawdę wspaniale, a przez wzgląd na właścicieli, awansowało do najlepszego noclegu na Sri Lance. Dosyć szybko poznaliśmy tam małą Seyarę – której imieniem nazwano ten resort – i zauroczyła do tego stopnia, że stała się najbardziej obfotografowanym dzieckiem podczas tej podróży. ;)
Bardzo gorąco polecamy to miejsce: Seyara Holiday Resort – przejrzyj sobie wolne terminy (i zdjęcia!).
Mogliśmy tu zarówno dużo zobaczyć, jak i też odpocząć, bo od ponad tygodnia mieliśmy narzucone spore tempo eksplorowania wyspy. Był czas na pocztówki, konkurs na facebookowym fanpage’u, wstawanie nie-na-budzik oraz oczywiście obejrzenie cudownych zabytków historycznej Polonnaruwy.
Jedzenie było pyszne o każdej porze, ale najbardziej niezwykłe były śniadania:
– Jakie chcecie śniadanie? Syngaleskie czy kontynentalne? Jedliście w ogóle już takie tradycyjne, syngaleskie śniadanie? – pyta dziadek Seyary.
– Yy, no nie, jeszcze chyba takiego prawdziwego to nie…
– Ok, czyli nie było pytania, dostaniecie syngaleskie. Jesteście naszymi gośćmi, to damy Wam to, co mamy najlepsze! – powiedział z dumą właściciel i zniknął gdzieś w korytarzu.
No i jak tu się nie cieszyć? Było bajecznie smaczne! Ostre (ale tak do przeżycia ostre) i pyyyszne!
Oczywiście jedzenie, odpoczynek, czy inne relacje interpersonalne są wspaniałe, ale powód naszego przystanku w tej części wyspy, był kilka minut [tuk tukiem] dalej. Polonnaruwa – niegdyś królewskie miasto, którego lata świetności przypadały głównie na XI i XII wiek, dziś jest pięknie wkomponowanym w przyrodę pomnikiem historii tego rejonu, o niepowtarzalnym klimacie i uroku. Taki kompleks ogrodowo-pałacowo-świątynny i choć ząb czasu mocno nadgryzł większość terenu, to niektóre miejsca są nadal używane (i chodzi tu naturalnie o świątynie, nie o cytadelę:)).
Ciekawym przykładem może być [powyższa] Świątynia Penisa Śiwy. Nieco zaskakujące było dla mnie, gdy po wejściu w dość ciemne pomieszczenie, dostrzegłam mały płomień i zbliżającą się do mnie kobietę. Kiedy wyciągnęła rękę, ja odruchowo zrobiłam krok w tył, bo nie bardzo wiedziałam co się dzieje, a wokół nas nie było nikogo. No i teraz szybki natłok myśli: jak mam się zachować? czy mam przy sobie jakieś drobne, by jej dać? dlaczego nie ma tu innych ludzi?? Ale ona – jakby czytając w moich myślach – uspokoiła mnie jakimś gestem, po czym otrzymałam coś na kształt błogosławieństwa. Zebrała palcem część dziwnej mieszanki z miseczki, ja schyliłam pokornie głowę, pozwoliłam jej na czole coś nakreślić, przyłożyłam ręce do serca i poszłam grzecznie dalej. Po dosłownie trzech krokach byłam już na zewnątrz, ale zatrzymałam się w przejściu i jeszcze odwróciłam. Pewnie to kwestia oślepienia przez światło dzienne, ale za sobą nie zobaczyłam już ani płomienia, ani kobiety…
To było jedno z najbardziej tajemniczych spotkań, jakie miałam. Poczułam z jednej strony lekki niepokój, a z drugiej jakąś taką dobrą energię. Gdy spotkałam chwile później Romka, przy innych ruinach, to nie wypatrzył żadnych śladów na moim czole… a ja do dziś gdy to wspominam, czuję delikatny dreszczyk tego dość tajemniczego zdarzenia.
Może to brzmi jakbym coś wtedy paliła, albo mi odbiło :D, ale byłam w pełni wyspana, świadoma i serio tak to pamiętam. Gdyby to była sytuacja, typu… no nie wiem… na przykład: przechodząc przez hałaśliwe miasto, wchodzę w ciemny zaułek, gdzie stoi kobieta z zapalonym ogniem w ręku, po czym zbliża się i smaruje mi jakąś mazią po czole… no, z takiego miejsca to pewnie uciekałabym z krzykiem…;)) Ale tu – w Polonnaruwie – było coś zupełnie innego. Cała ta atmosfera, obca kultura, historyczne mury, zapach kadzideł oraz kwiatów wokół i ten spokój bijący z jej twarzy i zarazem całego, mocno „wyluzowanego” miasteczka. Dość ciężko to opisać, bo takie coś trzeba samemu przeżyć, poczuć i zapamiętać. A ile z tego udało mi się przekazać i ile Wam zobrazowała wyobraźnia? Hm, mam nadzieję że jak najwięcej. ;)
W każdym razie, w całym tym kompleksie jest też sporo innych perełek, jak np. (chyba najbardziej okazała) okrągła świątynia Vatadage, kamienna księga Gal Pota (której wygląd jest równie imponujący co waga – 80 ton!), wielkie stupy (swego rodzaju przedsmak jeszcze starszej Anuradhapury), czy Gal Vihara z umierającym Buddą (choć nie tylko). My spędziliśmy tam calutki dzień. W odleglejsze miejsca zabierał nas wynajęty tuk tuk, ale przez większość kompleksu spaceruje się we własnym tempie i dowolnie obranym kierunku. Dlatego teraz my zabierzemy Was na krótki spacer, po uwiecznionych elementach zabytkowej Polonnaruwy…
2 komentarze
Fajny reportaż :) Intrygujący nocleg w Polonauwrze. Moglibyście podać dokładny namiar? Niedlugo wybieram się na wyspę i zaczynam zwiedzanie akurat od tej miejscowości. Dzięki z góry
Alicja
Super wiedzieć, że dobrze się go komuś czytało! :)
A nocleg był w Seyara Holiday Resort – to jest blisko samej starożytnej części kompleksu – polecamy i wspaniałej podróży!