Ostatni rzut oka na zachodzące słońce ponad pagodami Starego Bagan i biegiem na przedstawienie! Zarzucam obszerny szal na ramiona, by dodać odrobinę szykowności do swego turystycznego wyglądu, wsiadam na skuter i jadę pod Złoty Pałac Bagan. Jest osiem minut do godziny 19., ale wciąż są wolne miejsca w pierwszym rzędzie. To dobre rozwiązanie, by móc zrobić ciekawe zdjęcia, więc decyduję się dopłacić. Łapię bilet i ze dwie minuty przed rozpoczęciem wbiegam przed scenę. Rzut okiem na widownię, gdzie krzesełka idą stopniowo do góry i… szokują pustkami! Dopiero na wysokości ósmego rzędu siedzą ludzie, których jest może dziesiątka. I do tego ja – sama z przodu, jedyna „biała” i prawie spóźniona.
Siadam speszona, będąc dla siedzących powyżej Azjatów już wstępną atrakcją wieczoru. Spoglądając na scenę i zostawiając resztę publiczności daleko za plecami, czuję nagle, jakby ten spektakl miał odbyć się tylko dla mnie. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że nici z ukradkowego nagrywania fragmentów, ale co tam! Jest mi tu naprawdę dobrze, pomimo, że moje miejsce sugeruje jakąś europejską wizytację. Albo konkurs talentów z jednym, autorytatywnym jury. Prostuję się dostojnie, jak przystało na osobę z honorowego fotela i rozglądam po scenografii. Intuicja zaczyna podpowiadać, że te – zaskakująco odważne! – 60$ za bilet mogą być warte zachodu. Że jestem we właściwym miejscu i czas dać się ponieść artystycznym uniesieniom. Tylko jak samym tancerzom i aktorom będzie się chciało zagrać dla kilkunastu osób i niemal pustej widowni?? No właśnie…
Słońce zaszło już dawno i oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Lekkie podświetlenie tła sceny i napisu Dandaree zdradza poszczególne elementy dekoracji i zarys przepięknej architektury pałacu. W tle cichuteńka muzyka dopełnia atmosferę oczekiwania i w powietrzu czuć podekscytowanie, choć to przecież niemożliwe. Czas na rozkoszowanie się tym stanem nie przekracza kilku minut i następuje pobudka mocnymi światłami i głośną muzyką z idealnie ustawionymi basami. Serce zaczyna bić mocniej. Zastanawiam się co jest grane, że tak to wszystko na mnie wpływa, skoro jeszcze rano powtarzałam, że chcę już wyjechać z tego kraju, a przed wieczorem nie wypiłam nawet lampki wina. Jestem na trzeźwo i z dużą dawką sceptycyzmu we krwi, a jednak cała drżę. Magia!…
Piękne dziewczyny w długich trenach tańczą zwinnie, zawijając nadmiar materiału samymi ruchami bioder. Do rytmu, bez pomocy rąk – prawie akrobacyjnie i do końca bez potknięcia. Szerokie uśmiechy i świecące oczy zdają się nie wiedzieć, że publiczność niemal nie dotarła. Te klika osób… a jednak i dla nich warto. Jestem pod wrażeniem i szybko sięgam po notes, by zapisać cokolwiek, zapamiętać co czuję, co widzę, te chwile – tu przed sceną. Uśmiecham się do nich, one do mnie, robię zdjęcie, jedno, drugie i staram się nie mieć otwartych ust z wrażenia. Znów się uśmiecham i znów, a właściwie nie przestaję. Jej, jakie piękne te stroje! A jaka muzyka!
Światła gasną i uwagę skupia szeroki telebim za sceną. Na nim obrazy i wizualizacje początków królestwa. Minimalna lekcja historii, wkomponowana w prezentacje na scenie. Ciekawie pokazana i opowiedziana tak, że nikt nie zdąży się znudzić, bo trwa zaledwie kilka chwil. Zresztą to nie jest zwykły pokaz zrobiony na szybko w Power Poincie. To znakomicie zgrany obraz z muzyką, pokazem przyrody, zabytków i okolicy, wzbogacony słowem. Lektor o zdecydowanym, choć kojącym głosie czyta w języku angielskim. Jest też tekst wyświetlony po bokach, wraz z trzema innymi językami. Profesjonalnie i z klasą, a w najgorszym razie i bez znajomości języków obcych prezentacja tłumaczy tak wiele, że nawet dziecko połapie się o co chodzi.
Scena na dworze królewskim emanuje dostojnością i ogładą. Można by pomyśleć, że zaraz zrobi się nudno, ale nagle z wszystkich stron wbiegają aktorzy odgrywający wieśniaków oraz akcje rodem z miejskiego bazaru. Są wszędzie na scenie, przed sceną, koło mnie i po bokach rzędów. Gwar i śmiech dominuje atmosferę i trafnie oddaje szczęśliwy lud, szczęśliwego królestwa. O tym też opowiada pierwszy akt przedstawienia. Drugi to pokreślenie sfery duchowej i buddyzmu, który przyszedłszy wraz z mnichem pod bramy władcy, zawładnął ziemiami królestwa Bagan po dzień dzisiejszy. Nieco refleksyjnym staje się moment, gdy bosy mnich z misą, po przyjściu piechotą zasiada w lektyce. Zostaje wzniesiony nawet ponad króla, który to pieszo podąża tuż za nim. Symboliką aż dmucha i chucha i trudno się tu nie uśmiechnąć.
Po chwilach wyciszenia, na scenę wraca radość. Tradycyjny taniec słonia wprowadza elementy komiczne oraz interakcji z publicznością. Śmiechy, wygłupy i pojawiają się kolejne grupy etniczne. Prezentują coraz to ciekawsze stroje, charakterystyczne cechy regionu i różnorodną muzykę. Kolorów moc, nazw regionów sporo, więc staram się szybko notować, by choć trochę zostało. I nagle, zamieszanie przed sceną kieruje się do mnie. Na kolanach mam notes, telefon, duży aparat, wodę mineralną i kurtkę. A oni wyciągają do mnie ręce i proszą, bym szła z nimi. Wpadłam – pomyślałam – to przez tą kamerkę w telefonie! Wiem, że filmowanie zakazane, ale nawet nie zdążyłam jej uruchomić! Chyba nie będą kazali mi wszystkiego kasować?! Tylko… czemu się uśmiechają i zaczynają pomagać „odgruzowywać” mi kolana z rozbawieniem w oczach? Docierają do mnie powoli pojedyncze słowa: „scena”, „prezent”, „specjalny”, „bez stresu”… aaaa scena! I wszystko jasne, jeśli tylko mają zwyczaj wywoływania kogoś z publiczności, to dziś nie mogli mieć łatwiejszego celu.
Wchodzę po schodach, ktoś mi pomaga, ktoś ubiera, a jeszcze ktoś inny trzyma ze rękę i wskazując na mój nowy strój tłumaczy, z którego jestem regionu. Dygam podwójnie, dostaję brawa i idę za „moim nowym regionem” w głąb sceny. Powtórka z nazw, brawa, muzyka, ukłony i zostaję odprowadzona na miejsce z tłumaczeniem, że strój jest dla mnie na pamiątkę! Wciąż w lekkim szoku, składam ręce i kłaniam się kilkukrotnie, dziękując wszystkim wokół. A spektakl trwa dalej. Szybka dyscyplina i notuję zapamiętane nazwy. Kachin, Mon, Shan, Kayin… za nic nie mogę sobie przypomnieć „własnej” grupy, której materiał ciasno opina mi nogi i nie daję rady założyć jednej na drugą. Ale emocje powoli opadają. Taniec z parasolkami, chłopcy w przebraniach, mężczyźni z piłką – tradycyjne chinlone (to się nazywa show – niby sport, a jakby taniec!). Dalej – w parach, jako motyle, ptaki, ale i ludzie (sic!) z bębnami i bez. A kolory zmieniają się i błyszczą w coraz to nowych zestawieniach.
Aż przyszedł czas na ostatni – czwarty akt. Piękno tradycji i duch festiwali. Lampiony, latarnie, łódeczki – światło. Piękny taniec z eksponatami, w wykonaniu dziewcząt o bardzo wygimnastykowanych dłoniach. Tworzą kształty z układów i uspokajają atmosferę, wprowadzając element mistycyzmu. Wszystko po to, by wystawić na próbę wrażliwość publiczności i uroczyście sprowadzić na scenę dotychczasowe grupy artystów. To już koniec, a ja chcę jeszcze! Biję brawo najgłośniej jak umiem, by zagłuszyć słaby dźwięk oklasków kilku osób daleko za moimi plecami. Łzy kapią, a makijaż nie jest wodoodporny… Staram się ukryć wzruszenie szerokim uśmiechem, choć nie wiem z jakim skutkiem. Tak, to już koniec.
Ktoś z obsługi podchodzi i proponuje, bym dała aparat ich fotografowi i pobiegła na scenę. Posłusznie wręczam i jestem już prowadzona przez samego króla! Pamiętam ten moment przed rozpoczęciem spektaklu, gdy podświadomie czułam, że ten wieczór stanie się dla mnie wyjątkowy… co za intuicja! Przepiękna muzyka wciąż gra, flesze błyskają, a ja stoję pomiędzy gwiazdami wieczoru i uśmiecham najładniej jak potrafię. Dziś nie dorastam im do pięt. Jestem z nich dumna i schodzę na dół, by zostawić ich jeszcze na scenie, ciesząc oczy tym widokiem na pożegnanie. Dlaczego już koniec?!…
Może by zostawić niedosyt, zafascynować i zmobilizować do zgłębienia tematu historii, kultury, muzyki… Cóż za skuteczność! Ja zgłębiam. A Ty?
Ty – zacznijmy od tego – musisz to zobaczyć! Polecam z całego serca. Ewa Wilczyńska-Saj
14 komentarzy
No no.. ciekawie na ilu azjatyckich aparatach się znalazłaś:) może tam też piszą blogi:) a tak w ogóle chciałabym kiedyś trafić na takie przedstawienie..pozdr, Asia/Lisy w drodze
Pewnie koło dziesięciu, czyli całej widowni ;)) Polecam bardzo takie przedstawienia!
To, co od razu rzuciło mi się w oczy, to kolory strojów i światła, które moim zdaniem są istotną częścią tego przedstawienia. Oczywiście dziewczyny również są śliczne i nie można od nich oderwać wzroku. Wizualna uczta dla oczu!
Dla oczu i uszu też – zapewniam ;) ale niestety tylko jeden ze zmysłów mogę tutaj uszczęśliwić ;))
Myślisz, że więcej osób fociło Ciebie czy przedstawienie? ;) Przeszedłbym się z ciekawości ale na dłuższą metę chyba mnie to nie kręci :p
Myślę, że to i to ;) a prawdziwa uczta fotograficzna była po przedstawieniu, gdy miałam zdjęcie niemal z każdym po kolei :D
O ile takie show średnio mnie bawią, to wystąpienie na scenie może być całkiem zajebisty doświadczeniem :D
Zdecydowanie jest! A show tego typu myślę że i Ciebie by przekonał, bo był naprawdę ciekawie i różnorodnie opracowany ;)
Niesamowite stroje i te …miny. Uwielbiam w ten sposób poznawać inne kultury.
Prawda? Bajka! :)) Cieszę się, że i Ty lubisz taką formę poznawania świata ;)
Świetna sprawa, takie wydarzenie. Chętnie wzięłabym w czymś takim udział, ponieważ te wszystkie kolory dają niesamowity efekt,który pewnie zapamiętuje się do końca życia :)
Pozdrawiam serdecznie :)
To prawda – kolory, muzyka, ludzie… wszystko to daje niezapomniany efekt! ;) Jak kiedyś tam się wybierzesz, to warto przemyśleć ;) Pozdrawiamy!!
No,no….gratulacje! Mnie na scenę jeszcze nikt nie wyciągnął. Musiałaś ich czymś ująć :)
Pewnie tą samotnością w pierwszym rzędzie! ;) No dobrze, blond włosy i biała skóra też pewnie trochę pomagają…
A Tobie polecam chodzić na wiele wydarzeń kulturalnych i siadać w pierwszym rzędzie – na pewno wzrośnie prawdopodobieństwo porwania Cię na scenę. :))