Owiana legendami przeprawa busem z Tajlandii do Kambodży, dla nas okazała się całkiem łaskawa, choć nie bez przygód. Ale o tym pisaliśmy ostatnio, więc nie ma co powtarzać. Warto więc skupić się na kwintesencji tego wypadu. Na pięknie w czystej postaci, podszytym historią, z dodatkiem upalnego słońca i w okolicznościach niezwykłej, egzotycznej przyrody. Skoro same okolice Siem Reap potrafią tak zachwycać, to co dzieje się w jeszcze bardziej dzikich zakątkach tego uśmiechniętego kraju?! Jeszcze się kiedyś przekonamy, a tymczasem przyjrzyjmy się starożytnym świątyniom i temu, co z nich pozostało do dzisiaj…
W pierwszy dzień padło na Beng Melea, czyli w moim osobistym tłumaczeniu – jedno z najdoskonalszych miejsc na ziemi! ;) To był absolutnie niezwykły dzień, jeden z takich, których się nie zapomina… Może trochę dziwnie, ale choć mieliśmy Angkor Wat pod samym hotelem, wybraliśmy właśnie Beng Melea na początek, pomimo, że dzielił nas dystans ok. 80 km… do przejechania tuk tukiem! :D
Przygoda niezwykła, bo choć jest to jeden z pozornie najmniej komfortowych transportów świata, to podróż przebiegała cudownie! Rozłożyliśmy się wygodnie na kanapce z tyłu, nogi wyłożyliśmy na ławeczce przed nami i podziwialiśmy prawdziwą Kam-BO-dżę, jakiej nie widzi potencjalny turysta przebywający tylko w komercyjnym Siem Reap z bardzo obleganymi świątyniami, z Angkor Wat na czele. Wtedy właśnie zakochałam się w Kam-BO-dży:), bo była tak prawdziwa, piękna, egzotyczna, gorąca i choć pozornie biedna, to emanująca bardzo pozytywną energią! Dzieciaki idące ze szkoły, lub jadące na rowerach (rekord to chyba czwórka dzieci na jednym rowerze, dużo za dużym na nie, ale na całą czwórkę już całkiem odpowiednim;), wszystkie roześmiane, w biało-granatowych ciuszkach, machające do nas z rozbawieniem. Inni – już nieco starsi – przewożący na czym się da, co tylko się da. To obrazek spotykany na każdym kroku. Nic się nie marnuje, każdy pomysł jest dobry i nie ma takiej siły, by nie zapakować na jakikolwiek pojazd dwukołowy bagaży przekraczających rozmiar owego pojazdu kilkukrotnie. Do tego przewiezienie motorkiem czterech świń czy krowy nogami do góry, to nie jest problem dla chcącego Khmera! Pomysłowość i praktyczność jest tutaj na nieprawdopodobnie wysokim poziomie! Nie wszystko udało nam się sfotografować, a to co się udało, to bardzo słabe zdjęcia z telefonu i w ruchu, ale zawsze coś zobrazują ;)
Pełni emocji z długiej trasy, wiatru we włosach i zaciekawienia, dotarliśmy do świątyni:
BENG MELEA
Nazywana jest „starszą siostrą” Angkor Wat, która po powstaniu swojej „młodszej siostry”, została zwyczajnie porzucona i – co uważam za pomysł absolutnie doskonały – zostawiona do dziś samej sobie. Bez prób rekonstrukcji, wycinania drzew i całej „dżungli” która ją porosła, czy też stawiania zastępu koszy na śmieci, tablic informacyjnych, strzałek, oznakowań oraz innych współczesno-komercyjnych badziewi. Jedyny, widoczny wkład człowieka, to ustawienie wewnątrz niej drewnianych pomostów i schodków, by można było wejść w wiele miejsc, zakamarków, na górę murów itd. Z jednej strony nie było to coś niezbędnego, z drugiej jednak, kiedy można było tam pospacerować i przyglądać się zachowanym, czy obrośniętym detalom… – magiczne!! Spędziliśmy na miejscu wiele godzin i spędzilibyśmy pewnie więcej, gdyby nie upał (który okazał się jedynie „lekkim ciepełkiem” w porównaniu z tym co działo się dzień później na bezdrzewnym, odkrytym terenie Angkor Wat). Niestety nie ma takich słów, które mogłyby opisać to miejsce, wiernie oddając jego klimat. Ale możecie spróbować sobie wyobrazić prastarą świątynię, porośniętą dżunglą, bez komercji i z dala od turystycznego centrum, przy egzotycznej roślinności, gorącym słońcu i wrażeniu, że mistyczni bogowie wcale nie opuścili tego miejsca, bo nigdzie indziej nie byłoby im lepiej…
Podobno masa ludzi ogląda główne świątynie nie jadąc do tej (bo jest daleko) i rezygnują z niej na konto tamtych, w centrum. Straszne jest to, że nawet nie wiedzą ile tracą. Słynna Angkor Wat klimatem nie dorasta swej „starszej siostrze” do pięt! I szalenie się cieszymy, że było nam dane znaleźć się w tym właśnie miejscu na ziemi. Polecam to mało powiedziane! Wg mnie, każdy powinien je zobaczyć :)
A skoro – jak wspomniałam – nie da się opisać, to lepiej po prostu pokażemy kilka zdjęć, które choć w części pokażą [mam nadzieję] o czym tutaj mowa.
Na pozostałe świątynie został nam drugi i ostatni dzień. Nie każdy wie, że „kambodżańska perełka”, to nie tylko Angkor Wat i tyle. Tak się przyjęło mówić i tak jest łatwiej, ale Angkor Wat to tylko jedna świątynia z całego kompleksu. Obszar jest bardzo duży i nie ma takiej możliwości, by w jeden dzień obejrzeć wszystkie. Dobrze też jest zaopatrzyć się w tuk tuka z kierowcą lub rowery, by przemieszczać się pomiędzy nimi, bo nawet gdy są „obok”, to tak naprawdę daleko od siebie, a każda z nich ma też swoją niemałą powierzchnię.
Mając takiego tuk tuka (my zamówiliśmy tego samego kierowcę co poprzedniego dnia), jest całkiem wygodnie i chłodno(!) podczas jazdy, za to rowerami trudno to sobie wyobrazić. Tzn., wyobrażaliśmy sobiewłaściwie tylko rowery, ale zanim tam dotarliśmy. Natomiast po poznaniu tamtejszych temperatur, uznaliśmy że ktoś bez rowerowej kondycji i max. stroju kąpielowego (sic!) może o nich zapomnieć. Wyobrażacie sobie saunę? A saunę 12 godzin na dobę? A zasuwać na rowerze wieeele kilometrów w tej saunie? No właśnie. My nie i dlatego patrzyliśmy na tych mokrych „od stóp do głów” od potu i czerwonych na twarzach od wysiłku [i słońca] śmiałków rowerowych, trochę z podziwem, a trochę z niedowierzaniem. Bo taki tuk tuk wcale nie wychodził wiele drożej, a wiatr we włosach w Kam-BO-dży :)) w cieniu pod zadaszeniem, do tego z prędkością motorka i bez własnego wysiłku, wydawał nam się dużo lepszym rozwiązaniem. Jesteśmy leniwi? Może, ale w Polsce oboje mamy rowery, a tuk tukiem sobie już nie pojeździmy ;) I właśnie za ten „klimacik” warto – wg nas – dołożyć parę dolarów :)
Mimo to, kiedy taki tuk tuk się zatrzymuje i trzeba wysiąść… nooo to już nie jest takie miłe. Te tereny są głęboko osadzone w lądzie, bez wiatru od morza, czy wiatru generalnie i jak w dżungli dzień wcześniej było do przeżycia, tak kolejny dzień na zwyczajnej patelni nieco nas wykończył. To niestety bardzo utrudnia zwiedzanie czegokolwiek, choć nie wiem jak niezwykłe by to było. Owe świątynie nie są nijak zamkniętymi, ocienionymi budynkami, a większość jest na wolnej przestrzeni i to, co zostało to tylko fragmenty murów, czy detali.
Dlatego nasze zwiedzanie drugiego dnia można porównać do filmów sensacyjnych ;) Sceny powtarzające się w większości z nich, to człowiek biegnący od miejsca ukrycia do innego miejsca ratującego mu życie i w biegu, pomiędzy wspomnianymi punktami, strzela w konkretnym kierunku. No i my wyglądaliśmy mniej więcej tak samo, tylko nieco mniej agresywnie (chyba). Czyli z tuk tuka biegiem do pierwszego zacienionego miejsca, trzaskając w biegu kilka zdjęć, a w cieniu łapanie oddechu, woda mineralna i wypatrywanie kolejnego ocienionego punktu docelowego. Oczywiście po wyruszeniu dalej znów w biegu trzaskanie zdjęć i jeszcze szybciej do cienia. I tak cały czas!;) Inaczej się nie dało…
Trudno opisać ten upał i to jak niełatwo było wytrzymać. Zalewaliśmy zimną wodą czapki i buffy, zakładaliśmy je na głowy i próbowaliśmy przetrwać… Jak nie trudno się domyślić – nie jest to najbardziej komfortowa forma zwiedzania. Chwile w tuk tuku były prawdziwym zbawieniem! Ten wiatr podczas śmigania do przodu, chłodniejsza woda trzymana w cieniu i możliwość siadania choć na chwilę, utwierdzały nas tylko w przekonaniu, że najlepszą decyzją jaką mogliśmy podjąć, to była rezygnacja z rowerów na konto tego cudownego pojazdu.:))
Wracając jednak do tego co jeszcze widzieliśmy, to zdecydowaliśmy się podjechać do jednej ze świątyń na zachód słońca. Świątynia piękna i fajnie położona na wzgórzu, ale sam zachód trochę za chmurami, więc nie zwalił nas z nóg, a prezentował się mniej więcej tak:
Za to zdecydowanie lepszą decyzją było wstanie (o 3 w nocy!!) na wschód słońca, na który jedzie się pod samą Angkor Wat. I choć słońce wzeszło ciut nad chmurami i nieco z prawej strony (czyli spektakularnego wynurzenia spomiędzy wież nie było), to warto było z innego powodu podnieść się o tak barbarzyńskiej porze.
Dojechaliśmy na miejsce jako jedni z pierwszych. Była czarniuteńka noc, ale taka prawdziwie czarna, bo z dala od miasta, które też nie specjalnie bywa oświetlone i przypomina zabudową nasze większe wsie. Gwiazd było ogrom!! Cisza zakłócana tylko przez świerszcze i inne cykadła, świątyni nie widzieliśmy wcale, szliśmy tylko we wskazanym kierunku wzdłuż wąskiego światła latarki. Usiedliśmy na jakimś chyba murku czy schodach i gwiazdy zaczęły spadać! Nic dziwnego – przy takiej ilości ciężko by im się było pomieścić ;) Życzenia leciały jedne za drugimi i gdy powolutku coraz bardziej się przejaśniało, zaczęły rysować się słabe kontury najbardziej uznanej przez świat, wielkiej świątyni Angkor Wat… wrażenia bezcenne!
Oczywiście z czasem tłum turystów, który nijak nie potrafił się cieszyć tym klimatem, spokojem i miejscem, stopniowo stawał się męczący i odbierał połowę wrażeń, ale te najciekawsze udało nam się zobaczyć jeszcze zanim większość dotarła. Tak czy siak, warto było zarwać noc dla takich wrażeń! Dzielimy się natomiast z Wami tymi, które udało się uchwycić naszym aparatem ;)
Trochę dużo tych opisów, a wiem, że i tak czekacie głównie na zdjęcia ;) więc się nieco streścimy na koniec. Obejrzeliśmy dokładniej trzy wybrane świątynie i nie dalibyśmy rady więcej podczas jednego dnia. Wybraliśmy więc po jednej z najbardziej charakterystycznych. Pierwsza, to słynna
ANGKOR WAT
Obowiązkowo. W końcu królowa! ;). Potężna obszarowo (minimum cienia;), bardzo zróżnicowana i najlepiej zachowana. Albo może najbardziej rekonstruowana? ;) w każdym razie by obejść wszystko, zabiera sporo czasu. Bardzo ciekawa, ale – wg nas – nie najciekawsza w całym kompleksie. Pewnie zależy kto co lubi, ale dla nas remontowany dach, potęga komercji i dzień wcześniej obejrzana Beng Melea sprawiły, że nieco przygasł jej blask rzucany na świat. Niemniej jednak oczywiście warto ją zobaczyć, a na przełomie nocy i dnia, to już zupełne mistrzostwo klimatu!
BAYON
Jest zupełnie inna niż dotychczasowe, bo jej charakterystyczną cechą są rzeźbione twarze na wieżach, ścianach, detalach. Niezwykła! Nasza ulubiona z drugiego dnia zwiedzania (i nie tylko dlatego, że było przy niej najwięcej cienia:D). Bardzo polecamy jak coś, bo nie warto jej pomijać. Wjazd na jej teren też piękny. Zresztą popatrzcie sami;)
Na koniec, została najdalej położona –
TA PROHM
– a klimatem zbliżona nieco do Beng Melea, bo daleko w lesie, również mocno porośnięta, no i potężne drzewo otulające korzeniami jedną ze ścian jest na wielu zdjęciach krążących po świecie, więc możecie kojarzyć. Nie jest duża, ale ciekawa i spacer – do niej i od niej – lasem bardzo dobrze robi po kilku godzinach na takim słońcu. Oczywiście polecamy;))
Ogólnie podsumowując, każda z tych świątyń warta jest obejrzenia. Są niezwykłe i różnorodne. Bardzo egzotyczne i pełne niezwykłej roślinności, której nie spotyka się u nas. Upał oczywiście daje w kość, ale to też kwestia organizacji. Lepiej pojechać tam na dłużej i zwiedzać do południa i wieczorami. A w ciągu dnia zajadać sobie lunch w klimatyzowanych lokalach, czy drzemać i po problemie ;)
Świątynie przy Siem Reap, czy sama Kam-BO-dża jest naprawdę warta odwiedzenia! Jest tanio, bardzo przyjaźnie, wszyscy tam mówią po angielsku, a widoki i zabytki to najwyższa światowa klasa! Coś czego próba opisywania wydaje się słabym pomysłem, choć pewnie lepszy taki opis niż żaden. Ja w każdym razie mam nadzieję, że on zainspiruje kogoś do odwiedzenia tego miejsca :) Jeśli uda się choć jedną osobę przekonać, to potraktuję to jako osobisty sukces!
To jak?…;))
12 komentarzy
Świątynie oczywiście piękne i zachwycające, ale mnie najbardziej urzekły te dzieci na początku :)
Oj dzieciaki urzekają bez dwóch zdań! Generalnie właśnie nasze wspomnienia z Kambodży, to nie tylko świątynie, a cała ta atmosfera… ღ
Przypomniało mi się…czy licytowaliście się ze mną tymi zdjęciami z pakunkami na fanpejdżu? ;) Lubię bardzo taki uliczny azjatycki lajf…można tak się zagapić jadąc na skuterze na te niemożliwe kombinacje, że aż w nich zaparkować ;)
To chyba nie my, ale na pewno licytacja była zabawna! :D A azjatycki lifestyle jest jedyny w swoim rodzaju, to prawda! :)
W tym roku, o ile nie znajdę tanich biletów do Ameryki Pd, Kambodża jest w moich planach. No i oczywiście Angkor Wat. Więc wielkie dzięki za wpis :)
Pozdrawiam
http://olazplecakiem.blogspot.com/
Super! Oba kierunki godne pozazdroszczenia ;) Udanej wyprawy!!
Jak po raz pierwszy zobaczyłam tajskie świątynie, to pomyślałam, że nie może być bardziej tajemniczego i piękniejszego miejsca na ziemi. Azja Południowo-Wschodnia na nas jeszcze czeka, mamy nadzieję, że w przyszlym roku tam zaczniemy naszą dużą podróż, no i właśnie na te świątynie (i dzieci) przeznaczymy dużo czasu! Dzięki za tekst!
Trzymamy kciuki za podróż i polecamy się na przyszłość ;) powodzenia!!
Uwielbiam takie kraje! Kiedy byliście, że tak mało ludzi? ;)
Byliśmy w listopadzie, ale to że mało ludzi na zdjęciach, nie znaczy że było mało w ogóle ;) człowiek jednak czeka zanim mu tłum odsłoni coś ładnego i wtedy fotografuje ;) choć są świątynie mniej i bardziej oblegane i pewnie to też ma znaczenie na którą się wybierzesz ;)
Mi już od dawna marzy się tam podróż i zobaczenie na własne oczy tego, co widzę tu na zdjęciach, świetna wyprawa :)
I słusznie, bo to jest naprawdę niezwykłe miejsce :) ale skoro jest marzenie, to trzeba je pielęgnować i małymi kroczkami dążyć do realizacji… trzymamy mocno kciuki!! :)