Dwa zdania o tym do kogo, dlaczego właśnie tam i czemu tak długo. No może będzie trochę więcej tych zdań, ale to tylko kwestia poprawności gramatycznej, bo ja mogłabym pisać sentencje na całe strony A4! A więc…
Wszystko zaczęło się dawno, dawno temu… na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie :). Był słoneczny listopad, a ja miałam z koleżanką z muzykologii pójść na wspomniany cmentarz, z okazji Uniwersyteckiego Dnia Pamięci. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że koleżanka nie da rady, ale pojawiła się Natalia. Też z muzykologii. Właściwie się nie znałyśmy, ale skoro jako jedyne byłyśmy z jednego kierunku i jeszcze obie dostałyśmy niewłaściwy odcień beretów uniwersyteckich, to musiałyśmy przejść przez to razem;), no i przeszłyśmy. Wbrew nastawieniu spędziłyśmy bardzo miło czas, zarówno podczas części oficjalnej jak i na późniejszych wspólnych poszukiwaniach nagrobka krewnych Natalii. I tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń – na cmentarzu :). Wiele lat później, gdy obie zakończyłyśmy naszą muzykologiczną przygodę, a Natalia postanowiła zostać żoną Chińczyka-saksofonisty, nie mogłyśmy nie spotkać się na dłużej w mieście, gdzie ona ma zamiar spędzić prawdopodobnie resztę życia :).
No. To skoro już wiadomo kto, z kim, dlaczego i gdzie, to można przejść do konkretów. Pobyt u naszych kochanych przyjaciół opierał się głównie na odpoczynku i jedzeniu. To były dwa tygodnie beztroskiego marnowania czasu i zapychania żołądków, przeplatane nadganianiem zaległości komputerowo-internetowo-organizacyjnych. Nasze wyjścia z domu zazwyczaj miały na celu dodatkowe zajadanie miejscowych przysmaków, lub kupowanie dodatkowej ilości jedzenia. Przyznam szczerze, że gdyby nie fakt, że Kunming podobno leży na wysokości naszego Giewontu, a mieszkanko znajdowało się na 7-mym piętrze bez windy (czyli mieliśmy coś na „podtrzymywanie kondycji”), to nie mielibyśmy siły się poruszać! Ale dobrze nam z tym było, bo rozpieszczali nas okrutnie.
Prawda jest taka, że wcześniej w Chinach nie wiedzieliśmy co jeść a czego nie, gdzie kupować to jedzenie, co to jest „to coś” co tak bardzo dziwnie wygląda i na ile ten pan miał czyste ręce, by móc od niego kupić te szaszłyki? To był powód dla którego jadaliśmy głównie w sprawdzonej sieci sklepów „7eleven” (dla europejczyka to sklep-marzenie w tym azjatyckim, odmiennym świecie), albo bywaliśmy zwyczajnie głodni. Zdarzało nam się też zaryzykować jakieś oblegane miejsce, ale kiedy zamawiasz coś co na zdjęciu wygląda jak pyszny gulasz, a dostajesz chińską wersję flaczków z ryżem, to trochę się odechciewa takich eksperymentów…;)
Dlatego pobyt w Kunmingu można by nazwać „poznawczym” przez wzgląd na to jak wiele się dowiedzieliśmy, zobaczyliśmy i spróbowaliśmy. Tego wcześniej bardzo nam brakowało, ale warto było czekać. Już w pierwszy dzień, gdy tylko raniutko dojechaliśmy na miejsce nakarmiono nas pysznym śniadaniem i zabrano na targ. Wspaniałe miejsce! Przeszliśmy przez niego z naszym przewodnikiem-Natalią smakując, próbując, pytając, sprawdzając, podziwiając, fotografując… w końcu mogliśmy wiedzieć co i jak, zapytać kogoś kto nam odpowie, bo albo wie, albo też zapyta i się dowie. Fantastyczna sprawa! Dlatego wklejamy tu kilka zdjęć z tego targu, bo pokazują choć namiastkę tego co tam można było zobaczyć:
W restauracji, gdzie na świeżo przygotowywane są potrawy z owoców morza, ja utwierdziłam się w przekonaniu, że absolutnie uwielbiam mięso z krabów. Natomiast w innej, gdzie można było popróbować miejscowych robaków, wylądował zainteresowany nimi jedynie Romek, bo ja wolałam zostać w domu… W niezwykłe miejsca zabierali nas nasi gospodarze muszę powiedzieć ;)
Zdjęcie Romka wcinającego robala nie zostanie tu wklejone tylko dlatego, że sama nie mogę na nie patrzeć! Ale podobno są „przepyszne”……….. wierzycie? Ja nie! :D
Warto też wspomnieć o sytuacji, gdy zabrano nas na wesele. Mieliśmy nie przejmować się jeansami i mało eleganckim strojem, bo chińskie wesela spoooro różnią się od naszych. W skrócie napiszę tak: wieczorem po pracy czy innych zajęciach, zbierają się ludzie w miejscu, gdzie zostali zaproszeni. Składają życzenia i obowiązkową kopertę na ręce Państwa Młodych i mają ok 3 godziny na to by się najeść, napić i iść do domu. Na wstępie częstowani są cukierkami i papierosami (tak! właśnie… w Chinach palą prawie wszyscy! potworność… przy takim zaludnieniu w większości miejscach nie da się normalnie oddychać!), potem siadają przy jednym z ogromnej ilości stolików i podczas ogólnego zajadania, odbywa się na scenie krótka ceremonia zaślubin prowadzona przez konferansjera.
Kilka pokazowych uścisków, pocałunków, konfetti i gry świateł, głośna muzyka, stukanie talerzami… Jedni oglądają i słuchają z przejęciem, inni rozmawiają między sobą obgadując „białych ludzi” przy stoliku obok, jeszcze inni, dla pozoru, zerkają w stronę sceny zagryzając przystawki.
Wszystko to ginie w Tłumie (piszę z dużej litery, bo te setki ludzi tam, to wielki Tłum w porównaniu z naszymi teraz już skromnymi weselami) i po zejściu ze sceny, Pani Młoda przebiera sukienkę (w tym przypadku zmieniła białą na tradycyjną – czerwoną) i chodzą od stolika do stolika pijąc z gośćmi swoje [pewnie] zdrowie.
Stoły zastawiane są stopniowo tak, by można było układać jedzenie piętrowo (na obrotowych blatach)
i gdy powoli znika z nich jedzenie, znikają i goście (wraz z upominkiem od Państwa Młodych zaprezentowanym na poniższym zdjęciu :)
My od 18-tej nie byliśmy dłużej jak do 21-szej, po czym pojechaliśmy do zaprzyjaźnionej knajpki Fana (męża Natalii), by posłuchać jego improwizacji na saksofonie wraz ze znajomym gitarzystą, prowadzącym tam karaoke. Skoro niewiele muzyki było na weselu, to chociaż tam mogliśmy posłuchać czegoś fajnego :)
Oczywiście nie mogliśmy też zignorować wszystkich ciekawych miejsc (poza jadłodajniami) w Kunmingu i okolicach, ale by nie przeciągać tego wpisu i móc pokazać nieco więcej zdjęć, zostawiamy to na kolejne części wpisu dotyczące pobytu w Kunmingu.