Białystok. Pan z ławeczki w parku:
– gdzie to pani jedzie tym rowerem z takimi dużymi torbami??
– a do Jarosławia – odpowiadam z uśmiechem :)
– gdzie?! To gdzieś na Podlasiu?
– nie, bliżej Przemyśla :)
– toż to drugi koniec Polski!
– ee, trochę bliżej…
– dziś młodzież (!) nie ma się czym zająć. ..
– :D
Kurtyna.
O tym jak po szlaku Green Velo zamierzałam pedałować do celu, pisałam tutaj. Rowerem wyruszyłam z Białegostoku dokładnie w połowie sierpnia, by najdalej tydzień później dotrzeć na ukochany festiwal muzyczny w Jarosławiu. A całemu temu dość ambitnemu zadaniu, towarzyszyło wielkie marzenie – poznania z bliska egzotycznej części Polski, czyli naszej wschodniej granicy kraju. Z tym, że tym razem bez Romka, a zupełnie samej. Taki mały-wielki kaprys odcięcia się od wszystkiego i wszystkich na pewien czas, by zostać sam na sam ze sobą, przyrodą, odkrywanym światem, własnymi słabościami, a także wewnętrzną siłą. Macie tak czasem? :)
Ja miałam już od dawna, ale dopiero teraz udało mi się znaleźć odpowiedni czas i wystarczająco dużo odwagi, by postawić się wszystkim, którzy odradzali samotną podróż, zakupić dobry rower z podstawowym sprzętem do niego i.. wyruszyć. Ależ to była wspaniała decyzja!
Z rowerem w drogę – czas ruszać!
Na dworzec w Gdyni zawiózł mnie mąż, który na szczęście od samego początku wspierał mnie w moim niestandardowym pomyśle. Wsadził ze wszystkim w wagon rowerowy i machał z uśmiechem malejąc stopniowo, gdy pociąg oddalał się od dworca. Jak to zwykle w takich chwilach bywa, wtedy dotarło do mnie jak długo nie będziemy się widzieć, że od teraz jestem zdana tylko na siebie i bez względu na to jak głośno nie zawołam „Słońceeeee…”, to nie podejdzie mi pomóc gdy będzie za ciężko, coś się zepsuje, albo po prostu będzie mi źle. A jednak podekscytowanie tym, co właśnie przede mną, przyćmiło smutek pożegnania i zasiadłam wygodnie w przedziale, mrugając okiem do Bzzzyk-a – mojego nowego kompana „gonimysłońcowej” podróży.
Na peronie w Białymstoku czekała już Monika. Wzięła ode mnie plecak pełen rzeczy elegancko-festiwalowych i pojechałyśmy do centrum miasta na obiad. Tak ciepła osoba i to klimatyczne miasto, stały się wspaniałym wstępem do mojej wschodniej podróży, którą czas było kontynuować zaraz po pysznej kawie. Tak więc Monia z moim plecakiem poszła w jedną stronę, a ja pojechałam z rowerem w drugą, z przekonaniem, że za tydzień widzimy się w Jarosławiu. Spotkałyśmy się dużo wcześniej, bo po 5 minutach na wielkim rondzie… /pamiętajcie, nie każdy zapytany o drogę przechodzień, ma dobrą orientację i trafnie wskazuje kierunki…:D
Mniejsze i większe przygody rowerowe
Było już późno i niedługo słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Postanowiłam więc przenocować w niedalekim Supraślu i następnego ranka wyruszyć jak najwcześniej dalej. Jednak, jak na ledwie 20 kilometrów, zdążyłam już mieć sporo przygód. Wyłamał i urwał mi się uchwyt na bidon z wodą, chwilę potem lunął deszcz (przez co źle skręciłam nadkładając drogi), z siodełka spadła mi torba z impetem na beton (bo puściły mocowania), a ostatni fragment – lasem – jechałam w kompletnej ciemności i deszczu, do samego Supraśla. Na szczęście na miejscu czekał na mnie komfortowy nocleg przed samym monastyrem, więc poszłam spać z przekonaniem, że „jutro będzie lepiej”.
Czy było? Niekoniecznie. Od rana padało, więc powalczyłam z mocowaniem bidonu, lepszym układem bagaży, żeby trzymały się solidniej niż wczoraj i poszłam na kawę z ciastkiem. Akurat gdy otrzymałam zamówienie przestało padać, a gdy skończyłam i poszłam po rower – znów zaczęło. No cóż, trzeba było ruszać, bo dzień zapowiadał się cały w takim klimacie. I wszystko było do zniesienia dopóki jechałam wygodnym, asfaltowym szlakiem wzdłuż drogi. Tylko po kilku kilometrach on się skończył i zaczęła się walka z mokrym piachem, błotem i obciążeniem roweru. Byłam w środku lasu, oberwania chmury przychodziły i odchodziły, komary chciały zjeść mnie żywcem i wśród takich atrakcji przemierzałam Podlasie. ;)
Ale było warto, bo lasy przepiękne, mijane wioski jak z bajki, a gdy wychodziło słońce, by mnie nieco podsuszyć, to wszystko nabierało niezwykłych barw. Pojawił się tylko jeden, ale bardzo istotny problem. Tego dnia zrobiłam około 80 kilometrów – co jak na niedoświadczonego rowerzystę, ze sporym obciążeniem, kiepską nawierzchnią i fatalną pogodą, było niezłym osiągnięciem – ale praktycznie nie miałam okazji się zatrzymywać! Tyle co na obiad i by czasem napić się wody. Kilka zdjęć zrobionych w biegu telefonem, kilka snapów, to wszystko. Z nikim nie porozmawiałam, nic nie zwiedziłam, nie przeczytałam ani zdania z przewodnika. A mimo to znów ostatnie kilkanaście kilometrów przemierzałam w kompletnych ciemnościach, samej, lasem i żeby podsumować dzień pełen przygód – rozładowało mi się przednie światło w rowerze na 3 km przed zamówionym noclegiem. Było cicho, czarno, [chyba] pusto wokół mnie i lekko strasznie. W takich chwilach człowiek dziękuje w duchu za latarki w telefonach… słabe w takich warunkach, ale jednak! Szaleństwo…. A na nocleg dotarłam koło godz. 22-iej.
Sztuka dokonywania wyborów
Tego dnia dotarło do mnie, że chciałam osiągnąć dwa cele, które wzajemnie się wykluczają: pokonać sporą trasę w niepełny tydzień i poznać wschodnią granicę kraju. Nie da się. Serio. Jest albo…, albo… . I musiałam zdecydować co jest dla mnie ważniejsze – wjechać triumfalnie do Jarosławia z językiem na brodzie, porzucając marzenie o cieszeniu się urokami wschodu (które kusiły przecież od tylu lat), czy jednak to lepsze poznanie ze świadomością, że część trasy będę musiała dokończyć pociągiem. W zasadzie odpowiedź była dla mnie oczywista i uznałam, że wolę objechać spokojnie choćby samo Podlasie, niż gonić bez sensu przez tak piękne tereny, tylko po to, by coś komuś udowodnić. No bo nie sobie. Sobie udowadniałam na każdym kroku, jak dużo dojrzalszym podróżnikiem się staję, niż te kilka lat temu, zanim poznałam jak to naprawdę smakuje. A skoro to nie żaden konkurs, a czas dla mnie i wschodniej kultury, przyrody, ludności… to postanowiłam zwolnić. Dzięki temu później zobaczyłam dużo więcej, zaczęłam rozmawiać z ludźmi, zatrzymywać się przy cerkwiach, cmentarzach, czy podczas zachodów słońca. Dopiero tutaj ta przygoda nabrała sensu i nawet słońce zaczęło częściej przyświecać! ;)
Kryzys w podróży
Nie planuję opisywać całej trasy dzień po dniu, bo pewnie nikt nie ma kilku godzin na czytanie ;). Ale opowiem jeszcze o pewnej przygodzie, która wiele mnie nauczyła, choć w danym momencie wydawała się sytuacją bez wyjścia. Ci co śledzili snapy, widzieli moje filmiki z cyklu „The Blair Witch Project”, kiedy to będąc samej na skraju ciemnego lasu, znalazłam się w sytuacji co najmniej kiepskiej. Po raz kolejny, zbyt optymistycznie założyłam dokąd dojadę przed zmrokiem, który dopadł mnie na około 12 km przed noclegiem. Cały wieczór jechałam fatalną drogą, która – choć szutrowa – przypominała tarkę, po której rower z sakwami podskakiwał w sposób bardzo niekomfortowy dla… żadnego z nas. Banany wytłukły mi się na mus owocowy (z brązową skórką na zewnątrz), a ja miałam wrażenie, że wszystkie wnętrzności zmiksowały mi się w podobną konsystencję. Kończyłam przejeżdżać przez malutką miejscowość, która zdawała się zapaść w sen na długo przed wzniesieniem księżyca, a przede mną zaczynał się ciemniuteńki las i ta nierówna, piaszczysta droga… Coraz mniej widziałam, rower zaczął mi się przewracać, bo wciąż wjeżdżałam w miękki piach i wiedziałam, że te 12 km to ja do północy nie zrobię w takich warunkach. Było tak fatalnie, że choć najbardziej na świecie nienawidzę się wracać – a już zwłaszcza poddawać! – postanowiłam zawrócić pod domy i zapytać kogoś, czy mnie nie przenocują. „Mam swój śpiwór, potrzebuję tylko kawałek podłogi, zapłacę…” tylko do nikogo nie udało mi się dopukać, ani dodzwonić.
Wszystko pozamykane, w większości domów ciemno i pustka… Byłam zmęczona, zmarznięta, sfrustrowana sytuacją i najbardziej samotna w życiu. Już nieraz przekonałam się, że jak za dnia nie załatwię sobie noclegu w tej części kraju, to potem już nikogo nie spotkam. Tylko, że dotąd jakoś się udawało. Zaczęłam krążyć po ulicach wypatrując życia, a co dom, ludzie mi nie otwierali. Co ciekawe, nawet gdy wewnątrz świeciły się światła, a ja (zdesperowana niemalże) pukałam im również w okna. Zaczęłam ostatecznie zastanawiać się, gdzie najmniej zmarznę jak otulę się śpiworem i pójdę spać. Uznałam, że najlepiej będzie wrócić się pod cerkiew (ze 2 km wcześniej) i położyć gdzieś przed wejściem, bo z jakiegoś powodu wydawało mi się tam najbezpieczniej.
I wtedy na mojej drodze pojawił się Anioł. W zasadzie to człowiek, ale gdybyście Wy znaleźli się w takiej sytuacji, też trudno by Wam było uznać to za przypadek (zwłaszcza, że pan który mi wtedy pomógł, powiedział potem, że nigdy w zasadzie nie spaceruje wieczorami po tej pustej wiosce, ale dziś tak coś go tknęło, żeby wyjść…). Okazało się, że ma w okolicy wakacyjne ranczo i z żoną przyjeżdżają czasem z Białegostoku na urlop. Niemniej, nie od razu zaproponował nocleg, a ja zapytałam tylko o to, czy wie gdzie w okolicy mogłabym spróbować znaleźć jakiś kąt. Po jakimś czasie, jak mnie już chyba trochę wybadał rozmową, poprosił, żebym poczekała, a on porozmawia z żoną. Bo mnie „przecież tak samej na ulicy, w nocy nie zostawi…”.
I pomimo całej powściągliwości na początku, gdy już zostałam zaproszona, poznałam smak tamtejszej gościnności. Dostałam pokój, ciepły i bardzo przytulny kąt, zjedliśmy wspólnie kolację, rano śniadanie, a na koniec obiecałam wysłać im kiedyś pocztówkę z jakiegoś wyjątkowego miejsca na świecie. Przynajmniej jedną ;).
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego zaufałam obcemu mężczyźnie? Przecież nikt mnie pewnie tego nie uczył ;) Ano nie, ale tutaj wkracza intuicja. Mnie niemal nigdy nie zawodzi… i oby tak już zostało! ;)
Nie mam z tego wydarzenia zdjęć, więc postanowiłam zamieścić poniżej zestaw wybranych snapów z tego dnia. Takie skrócone „snap-story” zakończone filmikami z tego pamiętnego lasu nocą ;)
To jeszcze nie koniec!
Nie chcę robić tasiemca z tego wpisu, więc na tym na razie zakończę. Ale na pewno jeszcze podzielę się kilkoma spostrzeżeniami w następnym >> Podlaskie oblicza rowerowej trasy Green Velo, gdzie pokażę dużo więcej zdjęć z tej trasy. Wprawdzie tylko z telefonu, bo lustrzankę zdecydowałam się zostawić w domu przy takiej wyprawie, a jednak coś na nich z uroku Polski wschodniej będzie widać – zapewniam! :) Dodatkowo, niedługo opowiem też o mojej ulubionej zabawie z drogi. Niesamowicie wciągająca – serio! ;)
A Tobie zdarzyła się kiedyś taka przygoda z Aniołem, jak mnie podczas tej podróży??
Nie bądź chomik, podziel się! ;)
22 komentarze
Ja testowałam GreenVelo tylko w okolicach Kielc i tam je sobie bardzo chwalę. Ktoś poprowadził trasę naprawdę w ciekawy i sensowny sposób. Czasami tylko ktoś popadł w przesadę. Jest sobie szutrowa, ładna droga przez las. A wzdłuż niej zbudowano asfaltową drogę GreenVelo. Najbardziej kuriozalne było to, że później ta sama droga przechodziła obok domów, do których dojazd wiódł po szutrze. Rozumiem, dostali kasę i na coś musieli ją wydać. Na szczęście to najdziwniejsza rzecz jaką widziałam na tym szlaku. Na pozostałych odcinkach szlak wiedzie albo szutrowymi albo asfaltowymi drogami, które istniały już wcześniej. Niemniej jestem właśnie ciekawa jak GV wygląda w innych miejscach i zapewne wybiorę się w przyszłym roku na wschód, by to sprawdzić.
A co do rowerowych przygód – mnie ostatnio przebiła się dętka, jakieś 5 km od domu. Oczywiście nie miałam przy sobie zapasowej, ani nawet pompki. W drodze powrotne, pchając rower, pogryzły mnie komary, poparzyło słońce i dostałam alergii. Taka promocja ;)
No właśnie uroku trasom Green Velo odmówić nie można, ale co do logiki też miewałam zastrzeżenia. Natomiast w kwestii rowerowych przygód – chyba wyobrażam sobie co wtedy czułaś ;)) pocieszać się możemy tym, że "kiedyś będziemy się z tego śmiać". Czasem pomaga…;)
Brawo Ewa – niezły początek jak na początkującego!
Dzięki wielkie Monika! Tak właśnie czuję i najważniejsze, że się nie zraziłam, a wręcz odwrotnie! Już nie mogę doczekać się kolejnej wyprawy!! :)
Co przeżyłaś, "to Twoje". Ja się tego spodziewałam. Z tym panem – aniołem miałaś dużo szczęścia. Nigdy nie licz na to, że ktoś w środku nocy otworzy Ci drzwi do domu. Takie niebezpieczne czasy!
Co do reszty – samo życie. Zawsze "pod górkę"i wiatr dmucha w oczy.
Wybierzesz się jeszcze w taką podróż?
E, no chyba nie zawsze :) w każdej sytuacji można znaleźć pozytywne strony, a ja tutaj znalazłam całą masę! Oczywiście że się wybiorę, tylko już może nie teraz, a na wiosnę…;)
Wschodnia ściana rowerem jest w moich planach. A poza tym, bardzo sympatycznie się czytało (y)
Bardzo dziękuję :) i ogromnie polecam te tereny! Ja wiem, że wrócę na pewno i to pewnie niedługo. :)
Urocza historia, dla takich chwil się właśnie żyje. Taka dygresja mi przyszła do głowy. Kiedy nastanie taki czas, że obcy mężczyzna to nie jest taki gościu, któremu trudno zaufać? Wszyscy z tej samej gliny lepieni.
Ja myślę, że ostrożnym trzeba być zawsze, bo różnie można trafić. Jednak jestem przekonana, że dobrych ludzi na świecie jest zdecydowana większość. O tych złych po prostu więcej się mówi. A historia… niezapomniana! ;)
W takich sytuacjach zawsze na pierwszym miejscu stawiam intuicję. Czasem zdrowy rozsądek trzeba nieco odepchnąć na bok (chociaż oczywiście bez przesady). Dzielna jesteś, wiesz? :) Najbardziej w tym całym jeżdżeniu rowerem (tygodniami czy miesiącami) przeraża mnie właśnie ulewa i brzydka pogoda. Ale może kiedyś się przekonam i też wybiorę się w dłuższą rowerową podróż?
Dzięki Kinga! A intuicja, to podstawa, oby nigdy nie zawodziła! ;)) No i niech zmotywuje Cię kiedyś do zrobienia czegoś pozornie ponad siły. Możesz się pozytywnie zaskoczyć, jaka moc w nas drzemie! ;)
Odważna dziewczyna! I cieszę się bardzo, że zrobiłaś krok w stronę "lepiej mniej ale lepiej" niż odhaczyć i zapomnieć.
Bidon z wodą to standard! Nawet na trasie 3 km oderwie się zostawiając Cię w rozpaczy. A Anioły…jestem wschodnia dziewczyna, z całym ekwipunkiem przesądów – i nie ma czegoś takiego jak przypadkowi ludzi na drodze życiowej. Nie ma :) Zdjęcia super – i czekam na więcej, bardzo marzy mi się Podlasie.
Ale fajny komentarz Tati, dzięki!! ♥ Też myślę, że trudno czasem coś nazwać przypadkiem, a już zwłaszcza opisaną historię ;). Więcej zdjęć już jest w kolejnym poście: https://www.gonimyslonce.pl/2016/11/podlaskie-oblicza-rowerowej-trasy-green.html
i Podlasie polecam bardzo! Nawet z rozpadającym się bidonem :D powodzenia!!
tak, spotkałam takiego Anioła (też mężczyznę!) w Stonie w Chorwacji, a całą sytuację opisałam tu: http://kamieverywhere.com/ston-peljesac-chorwacja/
Fajnie, że zdecydowałaś się zwiedzać powoli zamiast gnać przed siebie ile tchu w płucach. też z czasem doceniłam powolne smakowanie miejsc, momentów, możliwość spędzenia połowy dnia na rozmowie z przypadkowo poznaną osobą… a tak w ogóle to strasznie Cię podziwiam za ten rower, ja po 15 km dostaję zadyszki, Twoje 80 km brzmi jak z kosmosu! trenowałaś do tego jakoś specjalnie?
Smakowanie miejsc i momentów jest właśnie najlepsze! :) Dzięki i nie ma co podziwiać, bo to jest do zrobienia przez każdego (ja sama specjalnie nie trenowałam, więc da się;)).
Oby Anioły zawsze stawały na naszej drodze!! :)
Wbrew pozorom Anioły zdarzają się częściej niż się spodziewamy, trzeba tylko bardziej wierzyć ludziom. Raz przeliczyłem się z noclegiem na spływie kajakowym. Musieliśmy po nocy płynąć kilka kilometrów krętą rzeką. Z brzegu wypatrzył nas sołtys i kazał się u siebie zatrzymać. Zawiózł mnie do auta, gdzie były nasze śpiwory i namioty, a potem ugościł kolacją.
Drugi raz sam wybrałem się w okolice Łomży, niestety auto miało defekt, trzeba je było popchnąć aby zapaliło. Ilu ja chętnych znajdowałem do pomocy. Po tych dwóch wydarzeniach uwierzyłem w ludzi :-)
I to właśnie są piękne historie! :) Aż miło poczytać. No i przy tej sytuacji z Łomży przypomniała mi się nasz podobna – z Mostaru (w Bośni i Hercegowinie). Też super wspomnienie i faktycznie przy takich jak te, wiara w ludzi rośnie ogromna. Oby jak najczęściej! :))
Bardzo ciekawa historia, świetnie się ją czyta. Ja osobiście powróciłam do jazdy na rowerze jakieś 5 miesięcy temu. Zakupiłam świetny rower na którym przejechałam już ponad 200km bez żadnych problemów :)
Pięknie dziękuję! :) A świetny rower to skarb! ♥ Życzę jeszcze wieeeelu takich bezproblemowych kilometrów!!
Witam serdecznie. Ja zamierzam pod koniec sierpnia przejechać trasę od Przemyśla do Białegostoku lub może do Augustowa. Czy mogła by Pani podpowiedzieć kilka rzeczy np czy cały czas trzymała się Pani szlaku green velo, ile km przejeżdżała Pani dziennie, co ze sobą zabrać, a czego nie zabierać, czy spać w namiocie czy łatwo znaleźć noclegi itp? Z góry dziękuję i pozdrawiam. Maciek.
Maćku, na początek gratuluje pomysłu i trzymam mocno kciuki za podróż! Jeśli chodzi o dobór kilometrów, to bardzo indywidualna kwestia, bo zależy jaki styl jazdy wolisz – od rana do nocy i do celu, czy chcesz się delektować i zwiedzać (tak jak pisałam powyżej). Dochodzi do tego kondycja, jakość trasy, ewentualne przeszkody… ja przyjęłam, że idealnie jest około 50-60 km/dzień, tak by nie wstawać bladym świtem, zatrzymywać się i rozmawiać z ludźmi. Ale chyba większa cześć rowerzystów woli 80-100 km i do przodu. Wybór jest Twój. Pamiętaj tylko, że z obciążeniem jedzie się inaczej niż bez. ;) Na namiot ja się nie zdecydowałam, ale to niezła opcja przy kiepskiej bazie noclegowej „na jedną noc”.
O tej kwestii i innych pisałam tutaj >> Podlaskie oblicza rowerowej trasy Green Velo – przeczytaj, bo tam dałam właśnie sporo wniosków interesującej Cię trasy.
Jeśli natomiast chodzi o sprzęt, czy przygotowanie, to bardzo fajny vlog zrobił o tym Karol >> Przygotowanie do wyprawy rowerowej. Powodzenia! :)