Tajlandia słynie głównie ze wspaniałych plaż, znakomitej kuchni, pięknych świątyń, uśmiechniętych Tajów i… widowiskowych lampionów puszczanych do nieba. Uwieczniane na profesjonalnych fotografiach, potrafią zapierać dech w piersiach oglądającego. Nie ma więc co ukrywać, że będąc drugi raz w tym kraju, nastawiliśmy się na zrobienie własnych „pocztówkowych” zdjęć, a może i puszczenie własnego lampiona? Z tej drugiej opcji szybko zrezygnowaliśmy, bo jednak jest to element czyichś wierzeń i nasze puste puszczenie latarenki ot tak, wydawało się trochę jakby nie na miejscu. Podobno bywają też popularne w okresie Nowego Roku, czy mniej uduchowionych świąt – wtedy nie widzę przeszkód, ale tym razem postanowiliśmy skupić się na samych zdjęciach oraz swego rodzaju podpatrywaniu fascynującej kultury. Więc o co tak naprawdę chodzi z festiwalem świateł – Loy Krathong?
Znaczenie księżyca w tajskim kalendarzu jest ogromne
Zgodnie z jego fazami obchodzone są ważniejsze święta, a jednym z nich jest właśnie Loy Krathong. Obchodzi się je w dwunastym miesiącu roku księżycowego, oczywiście podczas pełni, ale jest to również drugi miesiąc według tradycyjnego kalendarza starożytnego królestwa Lanna (co zwykle wypada w listopadzie). I choć wszystko powszechnie szufladkowane jest w jedno święto światła, to tak naprawdę są one dwa i w zasadzie mają sporo różnic. Jednak ten sam termin, zapalane „światło” oraz widowiskowość całego wydarzenia sprawiły, że zaczyna się to zlewać w całość i niestety większość przyjezdnych nie bardzo rozróżnia znaczenia, genezy oraz regionalność tych tradycji.
Zresztą, nawet my, jadąc tutaj i czytając pobieżne informacje w internecie, mieliśmy nieco inny obraz tego święta. Dopiero rozmowy z Tajami oraz wnikliwe przekopywanie źródeł, powoli zaczęły naświetlać nam prawdziwy obraz tutejszego wierzeniowego folkloru. I ponieważ ewidentnie brakowało nam dobrego uświadomienia od początku, to teraz my dzielimy się z Wami naszą świeżo nabytą wiedzą :).
Najprościej rzecz ujmując – Loy Krathong to łódeczki puszczane na wodzie, a Yi Peng to widowiskowe latarnie odlatujące wysoko „do nieba”. Ale jak łódeczki są tradycją na terenie całej dzisiejszej Tajlandii, tak lampiony – z założenia – mają związek z północnym rejonem kraju, który dawniej był oddzielnym królestwem – Lanna. W dzisiejszych realiach rozwoju turystyki i atrakcyjności lampionów, łączy się oba święta w jedno (co bardzo ułatwia ta sama pełnia księżyca) i praktycznie na terenie całego kraju można obserwować obie te zjawiskowe uroczystości.
I jest jeszcze trzecie, już chyba najbardziej pocztówkowe, a nazywa się Mass Sky Latern Release. O nim wiemy najmniej, więc tylko wspomnę, że jest specjalnie organizowane przez pewien niezależny odłam buddystów i nieco wcześniej niż właściwie święta (podobno z tydzień, czasem dwa). Ma miejsce nieopodal Chiang Mai i jego spektakularność ściąga rzesze turystów, choć oficjalna organizacja turystyczna Tajlandii i władze kraju odcinają się od tego wydarzenia, przez co jest to dość kontrowersyjny temat. Skupmy się więc na powszechnych tradycjach :)
LOY KRATHONG – łódeczka ze świecą
Święto zbiega się z końcem pory deszczowej, czyli okresem, gdy wody w rzekach czy jeziorach nie brakuje. Jest więc za co dziękować, za co przepraszać i można też o coś prosić, czy wręcz odegnać. Ale po kolei ;). Podziękowanie i przeprosiny kieruje się – nie do kogo innego, jak – Matki Wody Mae Kong Ka. No bo nie dość, że dzięki niej jest co pić, jak się myć, to daje też morskie pożywienie, wspomaga rolnictwo, a i takie rzeki ułatwiają przecież transport. Niestety my tą wodę zanieczyszczamy, nieraz marnujemy i nie zawsze szanujemy! Powód do skruchy więc jest. Ale to nie wszystko.
Łódeczki – wykonane zwykle z bananowych liści lub ciasta, z kwiatami, owocami, monetami, zapalonymi kadzidłami i świecą – mają zabrać od nas wszelkie troski i złe uczynki. Dlatego Tajowie przynoszą je z wiarą, że wszystko co złe z całego roku, można puścić na wodę i odegnać w dal! Przed samym rytuałem powinna znaleźć się chwila na zadumę, krótką modlitwę, można też o coś poprosić i odgonić łódeczkę tak, by popłynęła daleko z całym bagażem uczynków, emocji oraz pewną otoczką nadziei. Naturalnie, najlepiej jak się nie przewróci ani nie zgaśnie zanim zniknie z oczu, bo to największa szansa na skuteczny obrządek, ale jakby co… to raczej należy sobie dopowiedzieć, że i tak „wszystko będzie dobrze”, bo niby czemu nie? A za rok zbudować (lub kupić) solidniejszą tratewkę ;).
Naturalnie z tym uduchowieniem jest coraz słabiej, bo przed modlitwą musi być fotka na facebooka, obserwacja która łódeczka ładniejsza i sprawdzenie, kto jest obok, a kogo nie ma ;). Ale nie czarujmy się – w tym nie jesteśmy lepsi. Rewia mody koszyczków do święcenia przed Wielkanocą i okazja do spotkania pod kościołem jest już w zasadzie koniecznością i w naszych stronach ;)
YI PENG, czyli lampiony i latarenki zwane: khom loy
Wbrew pozorom to nie tylko te unoszące się w powietrzu, a także wieszane, stawiane, czy noszone w rękach. Kiedyś osobne święto, dziś wplecione w dużo bardziej popularne i globalne Loy Krathong. Natomiast mieszkańcy królestwa Lanna wierzyli, że zapalając taki płomień oraz oddając się krótkiej modlitwie, odsyłają wraz z latarnią wszelkie troski, niepowodzenia i złe uczynki. Czyli w zasadzie nic dziwnego, że wielu osobom wydaje się to ten sam motyw wierzeń, tylko w inny sposób realizowany. Ale to były różne społeczności, które miały inne tradycje i święta, a najsilniej połączyła je – w tym przypadku – pełnia księżyca.
Te „pocztówkowe” lampiony to na metr wysokości i cylindrycznego kształtu konstrukcje papierowe, wzmocnione drutem i z tacką na dole, gdzie jest trochę nasączonej nafty. Niektórzy dołączają tam liściki, czy życzenia, a coraz częściej pojawiają się współczesne motywy na lampionach typu Angry Birds… tia… no właśnie. Pytanie gdzie kończy się medytacja i rytuał, a gdzie zaczyna zabawa i facebook. W zasadzie pewnie na północy Tajlandii jeszcze te wygłupy są rzadsze, a że południe podebrało jedynie widowiskowość motywu, to co im szkodzi.
Jak powiedziała nasza znajoma Tajka Sriwalai: tutaj u nas nie wierzy się w to, w co wierzą na północy, dlatego te latarnie puszcza się czasem, ale głównie dla turystów, albo ładnych zdjęć. My puszczamy krathong na wodę. No i wszystko jasne.
I to był ten moment, kiedy załapaliśmy, że chcąc obejrzeć prawdziwą celebrację święta, trzeba było jednak udać się na północ kraju, a nie zostawać na wyspie. Niestety pamiętając, że trzy lata wcześniej w Krabi, lampionów było sporo i wyglądało to bardzo widowiskowo, uznaliśmy, że nie trzeba specjalnie jechać z tłumem turystów do Chiang Mai. Hm… niewiedza często nie popłaca, ale przecież człowiek uczy się całe życie… ;)
Koh Phangan – gdzie najlepiej spędzić Loy Krathong na wyspie?
Oczywiście nie ma też co narzekać, bo przecież zostaje Loy Krathong! Dowiedzieliśmy się gdzie na Koh Phangan są najważniejsze uroczystości związane ze świętem i wypożyczyliśmy skuter. Chociaż większość turystów została na głównej plaży w okolicy przystani promowej, to my pojechaliśmy pod plażę Baan Tai, gdzie Tajowie powoli przygotowywali się do swoich uroczystości.
Na miejscu początkowo było dość pusto, leniwie rozkładano rusztowania sceny, słońce zachodziło i mnożyły się niemal odpustowe kramiki. Z czasem jednak wszystko diametralnie się zmieniło. Przemówienia, modlitwy, konkursy, przygotowania do występów i ogrom ludzi z tratewkami zbierająca się przy wodzie, stworzyły klimat świąteczno-gwarno-pozytywny. Turystów była może garstka, a dla mieszkańców wyspy to było naprawdę ważne wydarzenie. A oto kilka ujęć z naszego spaceru po okolicy:
Puszczanie lampionów na Koh Phangan
Chcąc zobaczyć jednak choć kilka lampionów z bliska, podjechaliśmy jeszcze pod główną plażę przy miasteczku portowym. I choć kilku Tajów ewidentnie z większym skupieniem i nadzieją pomagało swoim latarniom unosić się nad ziemią, to jednak najwięcej było tam turystów przeżywających swoją przygodę z ogniem, naftą i cylindryczną latarnią. A pomiędzy tym wszystkim przechodziły coraz to nowe osoby ze swoimi tratewkami, by rodzinnie i lekko z boku, oddać swoją łódeczkę Matce Wodzie.
Cała atmosfera była dość pozytywna i pełna uśmiechu, no bo kto się nie cieszy się jak mu coś się uda? Lampion, łódeczka, filmik, czy zdjęcie – każdy znajduje swoje radości ;)
Coraz większe tłumy młodych ludzi jechało jednak w kierunku innej plaży, gdzie miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie tego wieczoru, związane z pełnią księżyca. Full Moon Party to comiesięczna impreza, z której od pewnego czasu słynie Koh Phangan. Ale ma ona tak diametralnie inny charakter, niż te uduchowione święta o których tu mowa, że tylko o niej wspomnę w formie ciekawostki, ale rozpisywać się nie będę. Zestawianie głośnej muzyki, pijaństwa i innych współczesnych szaleństw (głównie poza-tajskiego społeczeństwa), z tak głęboko zakorzenionymi w tradycji świętami, byłoby tu co najmniej słabe.
Festiwal świateł, a ekologia
Swoją drogą, te piękne święta-festiwale zaczynają mieć pewną kontrowersyjną otoczkę ekologiczną. Bo zarówno latarnie, jak i nawet niepozorne tratewki nie są zbyt bezpieczne na taką skalę. Te pierwsze – kiedy coś pójdzie nie tak, przechyli się, zahaczy – jest niebezpieczeństwem od strony pożarowej. Do tego pozostałości wypalonego papieru i druty, spadają często gdzie popadnie i z obu tych powodów zaczynają być zakazane w niektórych miejscach. Zwłaszcza w okolicach lotnisk.
Koszyczki natomiast, wprawdzie mają w sobie sporo natury, ale wosk świecy, czy monety, niekoniecznie dobrze wpływają na stan wód i nie zawsze „smakują” morskim stworzeniom… Coraz częściej zamiast bananowca, jako podstawę daje się ciasto chlebowe, by ryby miały z tego pożytek, ale wosk, kadzidła i monety zostają… Ot, i jest dylemat!
Kończąc napiszę, że tradycje jak zawsze potrafią być piękne i zachwycać obserwatorów. Dzisiejsze czasy stają się coraz mniej refleksyjne, ale – na szczęście – wciąż jest wiele miejsc i ludzi, dla których wiele kwestii ma duże znaczenie i pielęgnują swoje zwyczaje, czy wartości. Nie ma co ukrywać, że szkoda było obserwować jak omija nas tak spektakularne widowisko, tylko dlatego, że nie zdecydowaliśmy się na czas jechać na północ. Ale w zasadzie psuło by nam to zbyt wiele planów i założeń, więc znajdowaliśmy pozytywne strony w każdych piękniejszych momentach tego wieczoru. Zresztą, nie ma co żałować – było jak miało być i kropka. To nie pierwszy raz, gdy nie udaje nam się do końca to, co zaplanujemy ;).
Za to jest dodatkowa motywacja, żeby jeszcze wrócić do Tajlandii! Tym razem na północ – Chiang Mai, Chiang Rai, Sukhothai, czy Ayutthaya – oczywiście w listopadzie i z podszkolonym warsztatem robienia zdjęć ruchomym, świecącym obiektom w ciemną noc…:D Czyżby pierwsze postanowienie noworoczne?…
O, takie zdjęcie kiedyś zrobię i ja! ;)
14 komentarzy
To wygląda tak niesamowicie, że aż chciałoby się tam być teraz. Nie wiem dlaczego, ale zawsze kojarzyłem festiwal świateł z jakimś innym krajem. Zdecydowanie wielka zachęta, aby się tam zjawić zwłaszcza, że dzięki opisowi wiem w końcu o co chodzi. Magia!
To faktycznie dosyć magiczne święto w tych rejonach, ale lampiony pojawiały się w wielu krajach, łącznie z Europą (teraz już jest więcej zakazów z tym związanych). Pewnie stąd te skojarzenia ;)
Niewątpliwie lampiony są śliczne i wyglądają zjawiskowo. Jednak jestem przeciwna ich puszczaniu w niebo, właśnie ze względów ekologicznych. Zaśmiecają później ziemię, podobnie jak balony, często puszczane na różne okazje (np. na ślubach). Wszystko super, ale kto to później sprząta??
No właśnie to jest okrutny mankament tego widowiskowego święta. Z czasem ekologia pewnie wygra, ale pewnie jeszcze sporo czasu upłynie. Zwłaszcza w Azji…
Wygląda to cudownie. Kilka lat temu puszczaliśmy lampiony na ślubie znajomych w Sopocie, ale chyba teraz jest to zabronione w Polsce. Szkoda, że to bardzo zanieczyszcza ziemię, bo później chyba tego nikt nie sprząta.
My dotąd w Polsce się nie spotkaliśmy z takim widowiskiem i pewnie już nie spotkamy ;) ale pewnie dobrze, bo jak tradycje można jeszcze próbować tłumaczyć, tak samo show już gorzej… nie takim kosztem ;)
Ladne te Wasze zdjecia nocne – niektore nawet bardzo :) Niepotrzebnie macie kompleksy :)
Co do lampionow, to kilka lat temu puszczalismy nad polskim morzem – i przezylismy chwile grozy :) bo spadl nam na wydmy – za siatke…A tam wiadomo – suche jak pieprz trawy i inne badylki. Cale szczescie udalo nam sie go wyciagnac, ale od tamtej pory jakos tak nie mamy zapalu do puszczania lampionow ;)
Teraz to nawet gdyby znów Wam się zachciało, to podobno już nie będzie mieli okazji – zakazy to zakazy ;) A zdjęcia… to zasługa dobrego aparatu! <3 na pewno!! ;):*
Ominęło mnie to święto jak byłam w Azji, a szkoda, bo naprawdę jest pięknie. I faktycznie z tego co słyszałam od znajomych – w Chiang Mai jest najbardziej niesamowicie. Dobrze, że całe życie przed nami, miejmy tylko nadzieję, że Tajowie nie zaprzestaną tej tradycji! Wesołych świąt Kochani! :)
Otóż to! Też wychodzimy z założenia, że wszystko jeszcze przed nami! ;)) Również wszystkiego dobrego Kinga! :)
Szkoda, że praca mi nie pozwala na wyjazd do Tajlandii w listopadzie. Zatem poczekam na Wasze zdjęcia ;)
Z pracą w zasadzie nigdy nic nie wiadomo ;) ale ok, postaramy się dostarczyć mimo wszystko! ;)
świetna sprawa takie miejsce
I miejsce i święto, to prawda. :) W zasadzie każdy kraj ma takie swoje mniejsze i większe uroczystości. Zawsze warto przyjrzeć im się z bliska :)