Oto relacja z podróży dla książek Przez Świat. Zanim znalazła się na blogu, najpierw pojawiła w druku. Mało tego – dostała główną nagrodę za najlepszą relację z XIX tomu! Duma nas rozpiera! :)) A ten post, to coś dla osób, które wybierają się na wyspy i chciałyby same zorganizować swoją podróż. Zawarliśmy tu wszystkie przydatne informacje oraz trasę krok po kroku. Jeśli więc liczysz na lekkie pióro, ciekawe opisy i kolorowe zdjęcia, to jeszcze chwilę poczekaj, bo to nie to. ;) Tutaj masz Wyspy Zielonego Przylądka – krok po kroku. Od wyspy Sal, przez Sao Vicente, aż po Santo Antao.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
- Termin: 5.02-21.02.2015 roku
- Uczestnicy: Ewa i Romek
- Wiza: 25€/os; internetowo lub (najczęściej) zaraz po wylądowaniu na lotnisku
- Waluta: Escudo [CVE]; oficjalny przelicznik: 110CVE = 1€ (nieoficjalny: 100CVE = 1€)
- Czas: GMT-1
- Języki: portugalski (urzędowy), kreolski (narodowy), oraz w mniejszym stopniu na poszczególnych wyspach: francuski, angielski i włoski
- Prawo jazdy: wymagane międzynarodowe (w praktyce zazwyczaj wystarcza krajowe)
- Udogodnienia: WiFi dostępne w wielu miejscach turystycznych (hotele, lokale gastronomiczne, place miejskie); bankomaty znajdują się we wszystkich większych miejscowościach, jednak płatności kartą bardzo rzadko możliwe.
- Zdrowie: brak obowiązkowych szczepień (przy wlocie z Europy); zagrożenie na wyspach malarią czy dengą niemal nie występuje
- Pogoda: cały archipelag leży w strefie klimatu tropikalnego i bardzo suchego; średnia temperatura roczna to 25°C (wody 20-25°C)
- Bezpieczeństwo: jest to kraj przyjazny i bezpieczny
- Koszty podróży (za 2 osoby): loty zewnętrzne 800€ || loty wewnętrzne 350€ || prom (powrotny) 32€ || transport lądowy (bus, aluger, taxi) 64€ || wycieczka z przewodnikiem 50€ || noclegi 665€ || gastronomia 350€
- Przeloty zewnętrzne: Kraków – Eindhoven (bus) Amsterdam – Sal – Amsterdam (bus) Eindhoven – Kraków
- Transport pomiędzy wyspami:
- Sal – Sao Vicente [samolot]
- Sao Vicente – Santo Antao [prom]
- Santo Antao – Sao Vicente [prom]
- Sao Vicente – Sal [samolot z przesiadką na stołecznej Santiago]
- Trasa wewnątrz wysp: (taksówki, alugery, busy i pieszo)
- Sal: lotnisko – Santa Maria – Esparagos – lotnisko
- SaoVicente: lotnisko – Mindelo – Calhau – Mindelo – port
- Santo Antao: port – Porto Novo – Ponta do Sol – Fontainas – Ponta do Sol – Ribeira Grande – Paul – Ponta do Sol – Porto Novo – port
- Sao Vicente: port – Mindelo – lotnisko
- Sal: lotnisko – Santa Maria – wycieczka z przewodnikiem [Esparagos – Palmeira – Buracona – Pedra de Lume] – Santa Maria – lotnisko
- Noclegi:
- Sal [Santa Maria]: Patio Antigo Residence (40€/noc), Hotel Central (51€/noc+śniad.)
- Sao Vicente [Mindelo]: Residencial Beleza (45€/noc+śniad.), Aparthotel Avenida (60€/noc+śniad.)
- Santo Antao [Ponta do Sol]: Residencial Ponta do Sol (37,5€/noc+śniad.), [Porto Novo]: Hotel Anthillas (43€/noc)
! we wszystkich hotelach pobierana jest dodatkowa opłata 2€/noc od osoby
- Przykładowe ceny: (są spore wahania cen, w zależności od tego jak bardzo turystyczne miejsce odwiedzamy, dlatego podajemy przybliżone przedziały) w lokalach: woda min. 0,6-1,30€ | czarna kawa 0,6-2€ | piwo 1,4-3,2€ | poncz 0,7-1,5€ | cachupa 2,5-4€ | promocyjny obiad dnia od 4€ || poza lokalami: woda (1,5l) ok. 0,5€ | piwo ok. 0,8 € | 1kg bananów ok. 1,5€ | woreczek małych pączków 1,5€ | kostka mydła 1,3€ | znaczek do Europy 0,6€
RELACJA Z PODRÓŻY
Dzień 1 | Kraków – Einhoven – Amsterdam
Z podkrakowskich Balic samolot startuje niemal planowo, o godz. 17:20, by pod Eindhoven wylądować na 19:20. Stamtąd można dostać się autobusem, bezpośrednio do centrum Amsterdamu (w ok. 1,5 godz.). Nocleg zarezerwowany jest w Amstel Botel (sprawdź) (30€/noc), do którego, co pewien czas, odpływa darmowy prom z Amsterdam Veer Centraal Station do przystani obok botelu – Amst. Veer NDSM Werf.
Dzień 2 | Amsterdam – Sal (Santa Maria)
Aby dotrzeć na lotnisko, trzeba wrócić promem do Centraal Station i stamtąd co kilkanaście minut jedzie pociąg do Schiphol (4,5€/os.), by po 18 min. być pod główną halą odlotów. My korzystamy z czarterowego lotu firmy turystycznej Arke (u nas Tui), więc to pod ich stoiskiem oddajemy bagaże rejestrowane i idziemy jeszcze na kawę z ciastkiem przed odprawą (mała czarna za 3,2€). Dokładnie o 14:40 startujemy w górę i po 6 godzinach lądujemy na Sal. Jest już ciemno, ale przyjemnie ciepło względem Europy. Ponieważ wizę załatwialiśmy internetowo (z pomocą Arke), to z bagażami udajemy się prosto do wyjścia. O tej porze ciężko szukać busów, czy alugerów, więc wsiadamy w taksówkę (12€) i jedziemy prosto pod zarezerwowany hotel w Santa Maria – Patio Antigo (sprawdź). Wieczorem nie ma już nikogo z obsługi, ale jest pozostawiony numer telefonu do kontaktu i niezwykle uprzejmy ochroniarz obiektu, który sam dzwoni po właścicielkę, a nam przynosi ławeczkę i czekamy. Niedługo potem dostajemy klucze do czystego i przestronnego pokoju, z aneksem kuchennym i łazienką. Po chwili wychodzimy na spacer zapoznawczy z wyspą i siadamy w pobliskiej knajpce (Sapo Com Fome), przy której siedzi zespół i muzykuje w kabowerdyjskim stylu. Zamawiamy zupę rybną (6€) oraz piwo (3€) ciesząc się chwilą i otoczeniem. Nie jest to może najtańsze miejsce, ale wszyscy uśmiechają się i kołyszą w rytm muzyki, więc trudno nie zakochać się w takim klimacie. Dla nas jest to idealny początek na Cabo Verde.
Dzień 3 | Sal (Santa Maria)
Główną i wszędzie powtarzaną zasadą na Wyspach Zielonego Przylądka jest „no stress”, co szalenie nam się podoba i planujemy się do niej dostosować. Dlatego dzień mija na leniwej aklimatyzacji i rozeznaniu w terenie. Dość łatwo znaleźć bankomaty przy głównych placach w miasteczku, więc po wybraniu gotówki, siadamy na śniadanie w Gelateria Giramondo. Zamawiamy naleśnika z bananami (3€), bułkę z szynką i serem (2,5€), espresso (0,9€) i wodę (1€), po czym idziemy na plażę. Santa Maria jest niewielką miejscowością, więc wszędzie można spokojnie przejść pieszo i są to krótkie dystanse. Widok na ocean jest nieprawdopodobnie piękny. Mieliśmy okazję być na kilku „najpiękniejszych plażach świata”, jednak to ta zmiata nas z nóg. Urzeczeni widokiem ulegamy ekskluzywnej restauracji (Odjod Agua), na wysuniętej skarpie z wodą dookoła i oszczędnie zamawiamy małe piwo (1,8€) oraz lemoniadę (2,8€), by choć chwilę posiedzieć w tak niezwykłym miejscu. Po pewnym czasie decydujemy przejść miasteczko wzdłuż i wszerz, chcąc podejrzeć życie codzienne mieszkańców. Przy okazji znajdujemy kilka sklepików (w tym zaskakującą ilość prowadzonych przez Azjatów) w których dostać można „szwarc, mydło i powidło”. Przykładowe ceny: sok owocowy (1l) 1,8€, woda mineralna (1,5l) 0,9€, woreczek ciastek imbirowych 1€, zupka „chińska” z nudlami 0,5€, 4 banany 1,5€. Na obiadokolację szukamy knajpki z lokalnymi potrawami, ale niestety dominują restauracje włoskie, angielskie i ogólnoeuropejskie. Nieco rozczarowani siadamy więc przy plaży w Sal Beach Club na burgerach z frytkami, ryżem i surówką (za 6€) i korzystamy z internetu (karteczkę z kodem na godzinę, wręcza obsługa). Wieczory robią się chłodnawe względem dziennych temperatur, więc warto zabierać ze sobą coś do narzucenia na ramiona (niektórym nie zaszkodzą i skarpetki).
Dzień 4 | Sal (Santa Maria)
Zasada „no stress” pochłonęła nas zupełnie, więc postanawiamy kolejny dzień spędzić bez konkretnego planu. Na śniadanie wybieramy Palm Beach (knajpkę przy plaży z niebezpiecznie wygodnymi sofkami, ustawionymi w stronę wody), gdzie przesiadujemy sporo czasu na czytaniu i blogowaniu (z przerwami na snorkeling), jedzeniu oraz piciu. Deska serów i wędlin 6€, panache (piwo+Sprite) 3,5€ i americano (kawa) 1,2€ muszą nas zadowolić, bo lokalnego nic nie dostaniemy (choć menu mówi co innego). Nieopodal tego „gniazdka” jest wciąż zatłoczone molo, które okazuje się być targiem rybnym. Wybór i kolorystyka ryb zadziwia i stwarza swoisty raj dla fotografów, więc zdecydowanie warto tam pospacerować o różnych porach dnia. Po południu z głównego placu miasteczka dobiegają rytmiczne łomoty i kto może, udaje się w tamtym kierunku. Na miejscu mamy okazję obejrzeć jedną z wielu prób przed hucznymi obchodami zakończenia karnawału. Różnorodność cieszy oczy i uszy. Bębny małe i wielkie, kolorowe i jednolite, perkusiści od najczarniejszych po zupełnie białych, roześmiani i skupieni – super klimat. Zbiegło się sporo mieszkańców z dziećmi w wymalowanych twarzach, bajkowo przebranych i z balonami. Kolejka za watą cukrową ciągnie się przez cały plac – jest karnawał. Wieczorem znów siadamy w Sal Beach Club, bo jest stosunkowo tanio jak na klub przy plaży i do tego kilka ekranów z różnymi meczami wokoło, więc jest wesoło (Kabowerdyjczycy uwielbiają piłkę nożną!). Posilamy się angielskim „baked potato” z tuńczykiem i kukurydzą (5,5€) i cheesburgerem (6€) plus americano (2€) i piwo (3,2€) po czym idziemy na spacer, poznać nocne oblicze miasteczka wciąż tętniącego życiem. Jest gwarno, radośnie i naprawdę bezpiecznie (nawet „biała kobieta” zostająca gdzieś sama po zmroku, nie czuje się nieswojo).
Dzień 5 | Sal (Santa Maria – Esparagos) – Sao Vicente (Mindelo)
Tym razem wstajemy wcześnie rano, by pobiegać wzdłuż brzegu, zanim rozkręci się ruch turystyczny. To nasz ostatni dzień na piaszczystej Sal, więc szkoda nie skorzystać. Do charakterystycznego cypla i z powrotem przemierzamy blisko 4 km, w cudnie budzącym się słonku. Po drodze spotykamy jedynie grupę rybaków wyciągających łupy na łodzie, szkołę windsurfingu i kilku innych aktywnych turystów. To zupełnie inne oblicze okolicy niż dotąd poznane, więc zdecydowanie warto skrócić nieco sen. Przed powrotem po bagaże do hotelu, zjadamy naleśniki przy plaży (3,5€/os), a w Informacji Turystycznej zdobywamy mapkę wyspy i dopytujemy o noclegi w innych miejscowościach na Sal (na ten moment nie za bardzo jest taka możliwość). Z plecakami omijamy wszystkie taksówki i idziemy na przystanek busowy, a w nich za miejsce do Esparagos, płaci się 1€ (zwykle za plecaki liczą dodatkowe 1€, bo często nie ma innej opcji, niż złożenie ich na dodatkowym siedzeniu). Kierowca rusza zawsze po zapełnieniu samochodu, więc bywa ciasno, ale nieporównywalnie taniej. Poza tym, według nas, lepiej i ciekawiej przebiega podróż z lokalsami i ich radosną muzyką w głośnikach. Główne miasto wyspy jest dużo mniej turystycznie rozwinięte, niż Santa Maria. Jedyny hotel jest nieczynny, ulice pustawe i tylko malutki plac z kościołem jest dosyć zadbany. Przy głównym skrzyżowaniu stoi największa knajpka (Esplanada Bom Dia), gdzie – w końcu! – dostajemy słynną (jak dotąd tylko z przewodników) cachupę. Jest to główne danie tradycyjne tego regionu i choć odmian jest kilka, tak wszystkie opierają się na fasoli i dodatkach. Za wersję z kiełbasą i jajkiem płacimy po 2,5€ (oraz 1,5€ za colę i 0,6€ za espresso). Posileni, jedziemy na lotnisko (taxi i bus ta sama cena – 3€), gdzie po odprawach wsiadamy w samolot – miejscowych linii lotniczych TACV – wielkości przeciętnego autokaru. Startujemy ok. g. 17:35, z wyluzowanym (jak na „no-stress-kraj” przystało) opóźnieniem, ale już po 35 minutach lotu, lądujemy na Sao Vicente. Zachód słońca pięknie koloruje górzysty krajobraz wyspy i podekscytowanie nowym miejscem sięga zenitu. Na lotnisku warto popytać ludzi o wspólny transport do Mindelo (niemal wszyscy tam się udają), bo zawsze taniej wyjdzie taksówka (10€ za kurs). Wysiadamy pod samym hotelem Residencial Bêleza (sprawdź), gdzie dostajemy pokoik z fajnym widokiem na jedno ze wzniesień oraz na miasto. Ubieramy się cieplej i wychodzimy na kolację. Zaskakuje nas dość nieprzyjemny zapach spalin samochodowych, ale gdy docieramy nad sama zatokę, nie jest on tak odczuwalny. Kulturalna stolica Cabo Verde nie emanuje specjalnie aktywnym życiem po zmroku. W Informacji Turystycznej dowiadujemy się kilku szczegółów, dotyczących karnawałowych obchodów i idziemy szukać restauracji. Siadamy w mniej zapełnionym barze Simpatico, gdzie z angielskim wśród obsługi jest dużo słabiej niż na Sal, ale za to jest darmowe WiFi i duże porcje jedzenia (szaszłyk drobiowy z frytkami i surówką 8€, kurczak curry 6€, cappuccino 1,5€). W drodze powrotnej udaje nam się znaleźć wolny pokój, na noc kończącą karnawał (koniecznie trzeba szukać wcześniej, bo na koniec zostają już tylko droższe hotele, a i tam bywa ciężko coś znaleźć w ostatniej chwili). Dzięki temu, dużo spokojniejsi wracamy „do siebie”.
Dzień 6 | Sao Vicente (Mindelo)
Fakt, że jest to ośrodek administracyjny wyspy nie przyciąga tak, jak jego kuluralna renoma. Dlatego od rana (po śniadaniu w hotelu) zapuszczamy się w miasto, by pokluczyć, pobłądzić i poznać. W porcie od razu kupujemy bilety powrotne na prom (16€/os), by móc spędzić kilka dni na Santo Antao i na pewno wrócić na karnawałowe szaleństwa. Z kartonikami w rękach, zadowoleni siadamy przy samej jachtowej przystani, w zaskakująco nieturystycznej (bo mocno schowanej) i uroczej kawiarence Porto Grande. Ceny bajkowe: tosty z szynką i serem 0,8€ oraz kozim serem 0,9€, espresso 0,6€ i piwo 1,3€. Miejsce tak fajne, że aż żal wychodzić, jednak ruszamy dalej. Przy wypożyczalni samochodów zastanawiamy się nad małym jeepem „Jimmy” (42€/dobę) na następny dzień, by objechać wyspę, jednak ostatecznie decydujemy się przemieszczać alugerami i piechotą. Przy głównej ulicy – Wyzwolicieli Afryki – siadamy na chwilę w kultowej Cafe Lisboa. Miejsce bardzo malutkie, ale przytulne i przyjazne. Kiedy szef lokalu usłyszał, że jeszcze nie piliśmy dotąd ponczu, bez wahania daje do spróbowania miodowy i tamaryndowy (mocny, ale pyszny!). Po chwili podchodzi jeszcze z telefonem i na anglojęzycznej Wikipedii, pokazuje, z czego składa się ten trunek. Wybieram bardziej kwaskowaty (czyli grog z owocami tamaryndu), Romek małe piwo i na koniec espresso, za co płacimy 3,6€ (nie dostajemy rachunku, więc trudno powiedzieć co za ile). Resztę dnia spędzamy na obejściu targów, placyków, uliczek i ich fotografowaniu. W sklepie muzycznym Harmonia, po przesłuchaniu kilku płyt, wybieramy jedną – zespołu z Santo Antao (15€) i po kolacji w Marina Bar (stek z łososia i frytki 7€ ) wracamy na noc do hotelu.
Dzień 7 | Sao Vicente (Mindelo – Calhau – Mindelo)
Po śniadaniu w restauracji hotelowej (z pięknym widokiem i tarasem obok), szykujemy się na wypad poza Mindelo. Wcześniej jednak potrzebujemy chwilę popracować, więc siadamy w Cafe del Mar, z szybkim internetem oraz dużym i niezbyt drogim wyborem gastronomicznym (tosty 1,2€, americano 0,7€). Kupujemy pocztówki (0,6€/szt.) ze znaczkami (0,6€/szt.) i idziemy na Plac Estrela, skąd odjeżdżają busy do Calhau. Ku naszemu zaskoczeniu, najbliższy ma odjechać o określonej godzinie, więc szwędamy się jeszcze po okolicy blisko godzinę i ruszamy planowo w drogę (za 2€/os.). Jest to fajna opcja zobaczenia wyspy, która pomiędzy miasteczkami ma niemal równie księżycowy klimat jak Sal, tylko dużo bardziej górzysty – piękny! Głowa podczas trasy kręci nam się niemal dookoła, a najbardziej rozbraja uczynność kierowcy, który objeżdża przystanki i zajeżdża ludziom pod same drzwi domów, odstraszając zwierzaki domowe uskakujące na boki. Do tego pogawędka z wysiadającym, serdeczności, pozdrowienia i jedziemy odwieźć kolejnego pasażera – pełny „no stress” i coraz bardziej podoba nam się ten nieturystyczny klimat wysp. Na samym końcu wysiadamy my, pośrodku niczego konkretnego, ale jest to jednocześnie miejsce o niezwykłym uroku. Tutaj czas się zatrzymał i pewnie mało kto posiada zegarek. Kilka domów, na zewnątrz tylko mały pies patrzy na nas leniwie, niezbyt piaszczysta i ciemna plaża – pusta oczywiście – oraz widok na dwie sąsiednie wyspy, majaczące na horyzoncie. I cisza… Wracamy powoli spacerkiem w stronę jedynego wypatrzonego wcześniej miejsca, które wyglądało na knajpkę. Wprawdzie tabliczka z napisem SERENATA jest chyba większa niż wyposażenie baru, ale to jeszcze bardziej dodaje miejscu uroku. Bardzo miła kobieta niemal na migi obsługuje nas po czym znika, a my siadamy i oddajemy się życiowym refleksjom (przy piwku i wodzie mineralnej za 1,7€ razem). Czar pryska gdy podjeżdża bus i kierowca woła nas do środka, bo dziś to już ostatni transport publiczny do Mindelo. Znów „zwiedzamy” poszczególne domostwa, przekazujemy jakieś pakunki i torby z zakupami, po czym docieramy leniwie do celu. Wieczorem zjadamy kolację w hotelu (grilowana ryba-garoupa w zestawie z ryżem, frytkami i surówką 7€) i chcąc poznać nocne życie „serca Cabo Verde”, wychodzimy potańczyć. Jednak pierwsze miejsce – Chez Loutcha, to taki trochę dancing jak u nas, a my szukamy lokalu z morną (rozsławionym przez Cesarię Evorę stylem muzycznym wysp), więc po wypiciu miodowego ponczu (1,3€/szt) ruszamy dalej. Gdy na schodach prowadzących do Casa da Morna słyszymy pożądane dźwięki, to serce się kraje, słysząc kilka sekund później – „dobranoc i dziękujemy” (jest godzina 22). Podążamy wobec tego do już ostatniego poleconego nam miejsca na ten wieczór – Cafe Royal. I choć wystrój jest iście królewski, ze scena mającą w tle spory wizerunek Cesarii, to wewnątrz zastajemy dwa zajęte stoliki i nieśmiałą muzykę dobiegającą z głośników. Zrezygnowani siadamy na jeszcze jednym ponczu (1,5€/szt) i dajemy się namówić na miejscowy przysmak „fried milk” (1,5€/szt) do wyboru na zimno lub ciepło, po czym – jeszcze przed północą – opuszczamy (powoli już sprzątany) lokal. Na zewnątrz miasto śpi, więc i my wracamy do hotelu.
Dzień 8 | Sao Vicente (Mindelo) – Santo Antao (Porto Novo – Ponta do Sol)
Dziś wyruszamy na – najbardziej odległą od stałego lądu Afryki i zarazem najbardziej dziką – Santo Antao. W porcie mamy być na 14:30, więc dość spokojnie się pakujemy i jeszcze trochę włóczymy po uliczkach Mindelo. Na lunch zjadamy tosty z kawą w Cafe del Mar i ruszamy w stronę promu. Wszystko przebiega dość sprawnie, plecaki zostają na dole, my idziemy na górę i jesteśmy gotowi do drogi. Choć odcinek między wyspami jest stosunkowo krótki, to i tak fale na tyle dają się we znaki, że obsługa rozdaje pasażerom szczelne woreczki. Na szczęście bez specjalnych komplikacji dobijamy po godzince do portu, gdzie czeka już na nas osoba transportująca do hotelu (nie ma się jednak co martwić gdyby nikt nie był umówiony, bo przed budynkiem, na potencjalnych klientów, wyczekuje tłum kierowców). Wsiadamy we wskazany bus (4,5€/os) i po zapełnieniu go, ruszamy do Ponta do Sol. Wszyscy w aucie żywo dyskutują, atmosfera jest niezwykle pozytywna, do tego donośna muzyka z głośników i nieopisanie piękne widoki za oknem, sprawiają, że trudno przestać się uśmiechać. Po pewnym czasie mieszkańcy zagadują do nas i niezwykle przyjaźnie mija reszta zawiłej, górskiej trasy. Wysiadamy przed samym hotelem Residencial Ponta do Sol (sprawdź) i dostajemy pokoik na II piętrze, z widokiem na góry. Zostawiamy rzeczy i idziemy rozejrzeć się po miasteczku oraz przy okazji na kolację. Siadamy w pięknie położonym nad wodą O Veleiro Bar, gdzie zamawiając cachupę i grog (3,5€ i 0,6€) zyskuje się szczególną sympatię obsługi. Generalnie jest to bardzo mało turystyczna wyspa i odczuwa się to na każdym kroku, zwłaszcza przy kontaktach z miejscowymi. Są bardziej otwarci, ciekawi, szczerzy i nienachalni. Już po kilku godzinach czujemy, że będzie to nasza ulubiona wyspa.
Dzień 9 | Santo Antao (Ponta do Sol)
Pogoda od rana nie rozpieszcza, bo pada. Jest to dosyć wyjątkowe zjawisko na Cabo Verde, ale akurat na S. Antao zdarza się najczęściej i dzięki temu roślinność jest tutaj najbardziej okazała. Jednak podziwianie jej w deszczu nie jest naszym marzeniem, więc decydujemy się na pozostanie w miasteczku i poleniuchowanie. Śniadanie zjadamy w hoteliku na dole, tam też korzystamy z internetu, po czym wracamy do pokoju, by przygotować pranie do zostawienia w recepcji (3€/kg ciuchów). Generalnie są to nasze najtańsze noclegi na wyspach, więc i standard jest niższy, ale w pełni wystarczający, a do tego śniadania w cenie są opcją mocno zadowalającą. Czytamy, notujemy, blogujemy i gdy nieco się przejaśnia idziemy na spacer. Po przejrzeniu cen w kilku dostępnych restauracjach, wracamy znów do O Veleiro Bar, bo cenowo korzystnie, widoki najciekawsze, a i atmosfera jest super. Do tego dziś muzyka na żywo, więc zostajemy bez dwóch zdań. Tym razem próbujemy pizzę ze świeżymi owocami morza (7,6€) a do tego espresso (0,6€) i sok z guawy (1,3€). Po zebraniu się muzyków idziemy jeszcze popróbować ponczu o innych smakach niż miodowy i znajdujemy je w Bukinha Salgod (lokal ten za dnia jest też swego rodzaju Informacją Turystyczną). Zamawiamy tamaryndowy i kokosowy, a za szklaneczkę każdego płacimy 1€. Niebo daje nadzieję na ładniejszą pogodę od jutra i z taką właśnie wiarą, wracamy na noc do hotelu.
Dzień 10 | Santo Antao (Ponta do Sol – Fontainhas – Ponta do Sol)
Słońca nie ma, ale nie pada, więc po szybkim śniadaniu szykujemy się do trekkingu, w kierunku perełki tutejszych okolic – Fontainhas. Po drodze okazuje się, że właśnie rusza przez miasteczko mały pochód karnawałowy dzieciaków. Podzielone na klasy, z której każda prezentuje inne tematycznie stroje, poruszają się tanecznym krokiem, przy dźwiękach radosnej muzyki, dobiegającej z głośników. Na ten moment nawet sklepy na chwilę zostały zamknięte i kto mógł, wyszedł na ulice, by po chwili wszyscy wrócili do swoich obowiązków. My zakupiliśmy wodę na drogę i zaczęliśmy nasze podejście pod górę. Z każdym krokiem oczy otwierały się nam szerzej z podziwu dla otoczenia i widoków. Choć to kilka kilometrów w jedną stronę, to droga nie dłuży się wcale. Podejścia nie są trudne, a trasę pokonuje się powoli, chcąc nieprzerwanie stawać na zdjęcia, filmowanie, czy po prostu podziwianie drogi. Generalnie większość trasy ciągnie się po wąskiej drodze wzdłuż oceanu, dopiero bliżej docelowej wioski prowadzi nieco w głąb lądu. Na miejscu w jednym z domów jest pomieszczenie pełniące rolę sklepiku, z kilkoma podstawowymi produktami. My kupujemy tam banany i po soku owocowym, za co (nieco zaskoczony nami) mężczyzna woła 1,2€, zagadując z zaciekawieniem. Posilamy się napawając widokami i wracając decydujemy jeszcze zagadać do tej samej rodziny, o możliwość kupna u nich ponczu miodowego domowej roboty. Jeszcze bardziej zaskoczeni organizują dla nas buteleczkę i za ok 300ml płacimy 1,5€. Droga powrotna mija już nieco szybciej i nawet słonko zaczyna przebijać przez chmury. W miasteczku siadamy w O Veleiro Bar na słynnej languście (w wersji grillowanej), którą bierzemy na 2 osoby (18,4€) a do tego colę (0,9€) i piwo (1,4€). Po odpoczynku w hotelu wychodzimy jeszcze na kolację i tym razem kusi nas walentynkowa (dziś 14.II) muzyka na żywo, w restauracyjce Gato Preto. Wystrój pełen serc, kwiatów i świec wygląda bajecznie, a i kuchnia pozytywnie nas zaskakuje. Zamiast romantycznych zestawów dań, bierzemy (znów na spółkę) zestaw kabowerdyjskich potraw (8€). Pierwszy raz spotykamy się z taką opcją, gdzie obok miseczki cachupy jest też kilka innych, mniej lub bardziej ostrych dań z fasoli, kurczaka, kukurydzy, papai i chyba wołowiny – smaczne i ładnie podane. Dodatkowo – już niemal tradycyjnie – próbujemy nowy smak ponczu, tym razem – czekoladowy (za 1,5€). Jak się później okazuje, na rachunku dopisano „muzycy – 2€”, ale było warto.
Dzień 11 | Santo Antao (Ponta do Sol – Ribeira Grande – Paul – Rib. Grande – P. do Sol)
Dziś mieliśmy przenosić się z noclegiem do Paul, ale finansowo dużo bardziej opłaca się zostać tu gdzie jesteśmy, więc przedłużamy pobyt o dodatkową dobę i po śniadaniu ruszamy zobaczyć ten „rajski ogród Cabo Verde”. Najlepiej jest nie zamawiać nijak transportu, tylko iść (jedyną możliwą) drogą na południe wyspy i zatrzymać (co jakiś czas) przejeżdżającego busa. Nawet nie trzeba machać, same zwalniają by spytać, czy nie zabrać ze sobą. Nas zabiera po 3 min. spaceru i jedziemy do Ribeira Grande za 0,5€/os. Tam nie przesiadamy się od razu, tylko rozglądamy po okolicy i siadamy na kawę z ciastkiem za 1€ (na tyłach stacyjki benzynowej). Gdy ruszamy dalej, różni kierowcy oferują nam podwiezienie do Paul za 10€, ale my znów idziemy główną drogą w stronę celu i po chwili zabiera nas bus, jadący w tamtym kierunku, za 1€/os. Wysadza nas dokładnie przy drodze w kierunku rajskiej doliny (pod widowiskowym i patrzącym na nas z góry św. Antonim), więc po szybkich zakupach lekkiego prowiantu, ruszamy przed siebie. Trudno opisać słowami jak niezwykła jest to trasa, która z każdym kilometrem zachwyca czymś nowym, stąd „warto”, to mało powiedziane. My docieramy do końca drogi i po kilku godz. trekkingu, postanawiamy powoli wracać. Zmęczenie daje się we znaki, więc łapiemy na stopa przejeżdżający samochód z paką i nim wracamy do miasta. Po drodze zatrzymuje nas na chwilę grupa uczestników karnawałowego zamieszania (Mandinguas, czyli ludzie z całym ciałem pokrytym czarnym olejem), która potem poprowadzi pochód w centrum Paul, z muzykami grającymi na pace ciężarówki. W tym czasie my jemy w tutejszym oddziale O Veleiro Bar (cachupę za 3,5€ z kokosowym ponczem po 1,1€), po czym zbieramy się za roztańczonym korowodem, w kierunku Ribeira Grande. Po drodze rozpoznaje nas kierowca z pierwszego dnia na Santo Antao i oferuje zabranie do samego Ponta do Sol. Chętnie wsiadamy na pick-upa i przez kilkaset metrów stajemy się częścią karnawałowego tłumu przebierańców. Po pewnym czasie puszczają nas dalej i jedziemy jedną z najpiękniejszych tras nad oceanem, jakie można sobie wyobrazić. W centrum Ribeira Grande zbiera się inny korowód i kierowcy pytają, czy nie zostalibyśmy popatrzeć i „za chwilę” pojedziemy dalej. Przystajemy na to z ochotą i umawiamy się pod samochodem, po czym znikamy wszyscy w tłumie ludzi. Jednak zasada „no stress” w pełni działa i tu, więc pochód rusza dopiero po ok. dwóch godzinach, jak już się ściemnia. Gdy znika za zakrętem, idziemy pod umówione miejsce. Jednak nasi kierowcy zaczynają kombinować, przeciągając odjazd, a do tego żaden nie wygląda na trzeźwego, więc mówimy, że już sami pójdziemy w kierunku Ponta do Sol (licząc na złapanie jakiegoś transportu). Ostatecznie te kilka kilometrów idziemy pieszo w absolutnej ciemności, nad skrajem oceanu, bo o tej porze (i przy takich uroczystościach) nikt już nie jeździ. Do hotelu docieramy jeszcze przed północą i padnięci ze zmęczenia zasypiamy bez kolacji.
Dzień 12 | Santo Antao (Ponta do Sol – Porto Novo)
Podczas śniadania prosimy, by recepcjonistka zarezerwowała nam nocleg w Porto Novo, bo akurat dość dobrze mówi po angielsku, a telefonicznie tutaj pewniej niż internetowo. Płacimy za hotel, zbieramy rzeczy i idziemy do sąsiadującej kawiarenki z kafejką internetową. Mamy tam możliwość zwolnić karty pamięci pod kolejne zdjęcia i można też dokupić dodatkową (filmujemy więcej niż planowaliśmy, ale jest co uwieczniać!). Za godzinę różnych tego typu operacji, dodatkową kartę oraz dwie kawy z ciastkami płacimy ok. 15€, po czym idziemy po czekające w hotelu bagaże. Bus do Porto Novo ma podjechać planowo ok. 13:00 (jeździ dwa razy dziennie, na czas przybycia promu i wraca na północ wyspy). Za osobę płacimy 4€ i jedziemy tą samą widokową trasą, co pierwszego dnia na wyspie. Hotel Anthilias jest położony bezpośrednio przy porcie, a nasz narożny tarasik wychodzi na przepiękny widok zatoki, gór oraz Sao Vicente na horyzoncie. Popołudnie mija leniwie i nie bardzo jest gdzie się udać, bo miasteczko po odpłynięciu ostatniego promu niemal zamiera. Romek znajduje jednak ciekawy lokalik – La Lampara da Giorgio – prowadzony przez Włocha, gdzie siadamy na kolacji. Zamiast menu jest rozmowa z właścicielem i dogaduje się co można zjeść. Sympatyczna atmosfera i miły wieczór, który zaburza jedynie żal, że opuszczamy tę niezwykłą wyspę. Pogodą może nie rozpieściła, ale przyroda rekompensuje wszystko.
Dzień 13 | Santo Antao (Porto Novo) – Sao Vicente (Mindelo)
Nastaje długo wyczekiwany dzień zakończenia karnawału, więc wracamy do Mindelo na jego najhuczniejsze obchody. Rano zjadamy tylko banany w biegu, pakujemy się i jesteśmy w porcie pół godziny przed czasem (9:30). Gdy ruszamy, wiatr jest tak uciążliwy, że większość pasażerów chowa się do środka, rezygnując z pokładu widokowego. Ale jest tam malutki bar, w którym bierzemy sobie po kawie i podziwiamy widoki za oknem. Nieco ponad godzinę później dopływamy do Mindelo, skąd kierujemy się prosto do pobliskiego Aparthotel Avenida (sprawdź). Pomimo, że jest prawie południe, pokój jest już gotowy, więc składamy plecaki i ruszamy na dół do Cafe del Mar, na spóźnione śniadanie (tosty 1,2€ i smoothie z mango 3,5€). Wracamy do pokoju zapakować się w taki sposób, by nie mieć przy sobie żadnych toreb czy plecaków (łatwych do potencjalnych kradzieży). Z saszetkami biodrowymi i aparatami schodzimy zająć miejsca wśród czekających tłumów. Stajemy wzdłuż Rua de Lisboa, gdzie pierwsze grupy przebierańców już stoją (przed czasem, bo planowo ruszać mają o 15:00). Mnie udaje się przecisnąć do przodu, na krawężnik koło dzieciaków i mam stąd niezłe miejsce do fotografowania. Romek (przy swoim 185 cm wzrostu) radzi sobie spokojnie z tyłu, filmując pochód z góry. I tak mija nam wiele godzin, aż do wieczora. Mniej więcej w połowie zmieniamy miejsce na bardziej ocienione (kilka przecznic dalej), by nie spiec się na słońcu za bardzo, a po drodze zagryzamy drożdżówkami (0,7€/szt) z kawą (0,6€), żeby mieć siłę zostać do końca. W jednym zdaniu o korowodzie: głośno, tanecznie, kolorowo, bogato, różnorodnie… jednym słowem – warto! Ludzi jest ogrom, poprzebieranych grup również sporo, więc gdy się ściemnia, a my już padamy z głodu i zmęczenia, wracamy do Cafe del Mar na kolację (znów tutaj, bo niskie ceny, dobre jedzenie, sporo miejsca i szybki internet). W towarzystwie ludzi poznanych jeszcze na Santo Antao, zjadamy fish&chips (3,5€) i cheesburgera (3€) z ponczem miodowym (1,5€) i rozmawiamy o wrażeniach. Obserwując rosnące zamieszanie na ulicach, sporo alkoholu i coraz więcej służb wojskowych wokół, zwijamy się do hotelu, by popatrzeć na wszystko z – rewelacyjnie ustawionego na zatokę (i plac pełen imprezowiczów) – tarasu. W zasadzie nie ma poczucia, że robi się bardzo niebezpiecznie, ale my chyba jednak mamy za mało alkoholu we krwi, by do końca poczuć klimat tego rodzaju integracji, a i brak przebrań nam nie pomaga. Myśląc, że ludzie będą bawić się do rana, szykujemy sobie ucztę na tarasiku, ale koło 23 godziny wszystko cichnie, ludzie stopniowo wykruszają się i koło północy miasto niemal zasypia… dziwne!
Dzień 14 | Sao Vicente (Mindelo) – [Santaigo (Praia)] – Sal (Santa Maria)
Śniadanie – zgodnie ze standardem hotelu – pyszne i obfite, jednak trzeba było szybko zwijać się na lotnisko. Dlatego po nacieszeniu podniebień i oczu (widokiem z tarasu), zbieramy się na Plac Estrela. Co pewien czas odjeżdżają stąd alugery do Sao Pedro, czyli miejscowości obok lotniska. Płacimy po 2€/os, a że pierwszy rząd poświęcono na plecaki (nie tylko my udajemy się na samolot), to nie pobierają dodatkowej opłaty za bagaż. Po 10-15 min. jesteśmy podwiezieni pod samo wejście do hali, a ponieważ ludzi jest jeszcze mało, to odprawa trwa moment i można usiąść oraz skorzystać z WiFi. Z czasem pojawiają się niemałe tłumy na 3 różne loty, internet zanika, robi się ciasno, a żaden z samolotów nie odlatuje planowo. Zaczynamy się niepokoić, bo w Prai (na Santiago) mamy przesiadkę do Sal i choć to te same linie lotnicze, to nie wiemy co będzie. Jednak obsługa uspokaja słowami „no stress” i tłumaczy, że albo samolot poczeka, albo wsadzą nas w inny. Podobno takie sytuacje są tu na co dzień i zawsze to jakoś ogarniają. Pomimo ponad godzinnego opóźnienia, samolot na Santiago faktycznie czeka, jednak – ku naszemu przerażeniu – startujemy widząc, jak nasze bagaże leżą w wózkach na płycie lotniska i nie lecą z nami! Steward informuje tylko, że zadecydowano wysłać je najbliższym samolotem jeszcze dziś, co i tak średnio nas pociesza. Para Holendrów obok też niezadowolona, ale dopiero przy okienku „lost&found” widzimy jak wiele osób zostało bez bagaży, również przesiadając się z Mindelo. Podajemy adres hotelu, ale ponieważ lot ma być niedługo przed północą, to ostrzeżono nas, że najpóźniej plecaki dostaniemy jutro z rana. Jest to kiepska wiadomość jak na to, że loty razem miały trwać około godziny i my przy sobie nie mamy nic poza dokumentami, sprzętem elektronicznym i paczką chusteczek. Jednak ludzie robią taki rumor z tego powodu, że jest jakaś szansa na rozwiezienie w nocy tych wszystkich bagaży. Lekko zmięci całą tą sytuacją i już mocno głodni, siadamy w jedynym lotniskowym barze, wyglądającym na przeciętną stołówkę studencką. Ceny wyglądają co najmniej kusząco, bo za dwa hamburgery płacimy 5€, dużą wodę 1,2€ i espresso 0,6€. W kiosku przy wyjściu kupuję jeszcze skarpetki na wieczór (za 2€) i idziemy – omijając znów taksówki – na główną trasę, by złapać bus do Santa Maria. Wsiadamy po kilku minutach i (bez plecaków) płacimy po 1€/os. Kierowca nie wjeżdża jednak do samego centrum, bo na ulicach trwa karnawał (pomimo oficjalnego końca dzień wcześniej). Poprzebierani ludzie grillują na ulicach, tańczą, wygłupiają się i robią zdjęcia z turystami – pełny luz. Odnajdujemy nasz Hotel Central (sprawdź), informujemy o sytuacji z plecakami i idziemy nad wodę. Jest dużo chłodniej niż ponad tydzień temu i dość mocno wieje. Chowamy się więc w przyjemnie wyglądającym lokaliku Londres i bierzemy po ponczu (tym razem kokosowy i orzechowy) w cenie 1,5€/szt. Korzystamy z internetu, a na koniec kusimy się jeszcze na deser – płonące banany (polane grogiem i straszliwie słodkie) za 4€, co dobrze jest popić gorzką, zieloną herbatą (1€). Po powrocie do hotelu rzeczy nie ma, więc kładziemy się spać. Na szczęście około 1 w nocy dzwonią z recepcji – dotarły!
Dzień 15 | Sal (Santa Maria)
Planowo to ostatni luźniejszy dzień na wyspach, który poświęcamy między innymi na to, czego się jeszcze dotąd nie udało, np. pocztówki, zakupy, czy spróbowanie wina z wyspy Fogo. Poza tym, chcemy znaleźć na jutro jakąś korzystną opcję objechania całej Sal z przewodnikiem, bo jest kilka punktów, które chcemy zobaczyć przed wylotem. Nie bardzo jest sens opisywać tutaj włóczenie się po różnych miejscach, targowanie czy szukanie najlepszych ofert krok po kroku, więc wymienimy same efekty. Wycieczkę udaje się załatwić na następny poranek za 25€/os („half day trip” w tej cenie jest niemal wszędzie, różnią się tylko dni tygodnia). Z cen gastronomii, o której jeszcze nie pisaliśmy, to: lampka białego wina z Fogo 2,5€, smażone kalmary 4€, pieczony ser kozi z konfiturą 3€ (Londres Bar). Z gadżetów kupujemy: magnesy (2€/szt.), wiszącą maskę (utargowane 10€), drewnianą grę z nasionami (utargowane 13€), kabowerdyjską kawę (najlepiej u Chińczyków: 0,5€/szt), bransoletki 1-2€. Poza tym dzień jest chłodny i wietrzny, nawet miejscowi się dziwią, że tyle dni z rzędu jest tak chłodno. Pozostaje mieć nadzieję, że jutrzejszy – głównie wycieczkowy – będzie cieplejszy i słoneczny.
Dzień 16 | Sal (Santa Maria – Esparagos – Palmeira – Buracona – Pedra de Lume – Santa Maria) – Gambia (Banjul/przesiadka)
Pobudka ok. godz. 7, bo trzeba się spakować, zejść na śniadanie, plecaki zostawić w recepcji i zdać pokój, a o 9:00 jedziemy na ostatnią wycieczkę. Pogoda jest kiepska, bo pochmurna i z dużym wiatrem. Ale nie ma już odwrotu, więc wsiadamy w jeepa z dwójką Holendrów i ruszamy. Kierowca pełni również rolę przewodnika i powoli objeżdża Santa Marię, tłumacząc co jest gdzie i pokazując stare fotografie tych miejsc. Dalej przejeżdżamy przez tereny odzyskiwania soli z wody morskiej i ja łykam aviomarin, bo jedziemy takimi terenami, że nawet jeepowi można współczuć wysiłku. Stajemy pod plażą ze szkołą kitesurfingową i stwierdzamy, że chyba tylko oni się dziś cieszą z takich warunków atmosferycznych. Drogą pełną wybojów jedziemy dalej. Stajemy przy plaży po innej stronie wyspy – Baia de Murdeira, która zwykle wygląda pięknie i nawet dziś robi niezłe wrażenie, ale wzburzone fale, kłębiące się chmury i szarówka wokół nie daje tego efektu (podobno tu jest świetne miejsce do snorkelingu, ale w innych miesiącach). W Esparagos robimy mały przystanek (w Esplanada Bom Dia) na kawę (na własny koszt) i wc, po czym jedziemy na górę (pełniącą również funkcję wieży lotniskowej), by obejrzeć wyspę z serca administracyjnego wyspy. Kolejny punkt to rybackie miasteczko Palmeira, gdzie robimy tylko kilka zdjęć i zmierzamy w stronę Buracony. Niestety diamentowy „Blue Eye”, z powodu braku słońca i za dużych fal, wygląda jak zwykłe bajorko w skałach (o czym ostrzegał kierowca, ale nie sprzedające wycieczkę biuro). Mocno rozczarowani, cieszymy oczy chociaż spektakularnymi falami wybijanymi wysoko w górę, po czym wsiadamy do samochodu. Z jego ciepłego wnętrza, otoczenie wygląda niezwykle ładnie i tajemniczo. Może i płasko, pusto, czy pustynnie, ale to też ma ogromny urok. Zatrzymujemy się na moment, by obejrzeć zjawisko fatamorgany na pustych obszarach i stąd już prosto do salin przy Pedra de Lume. Krater wulkanu wygląda zjawiskowo, a niemal księżycowy widok naokoło tworzy niecodzienny krajobraz. Gdy jest cieplej, można tu korzystać ze zdrowotnych kąpieli, o czym teraz oczywiście możemy zapomnieć. Poniżej są pozostałości z lat świetności tego miejsca, co tworzy klimat jak ze starego westernu. Dalej, zmęczeni zimnem i wiatrem, podjeżdżamy jeszcze pod plażę, gdzie zwykle pływają małe rekiny, ale – naturalnie przez taką pogodę – nie dziś (sic!). Przed samą Santa Marią stajemy jeszcze w miejscu, gdzie na wielkiej fali ćwiczą profesjonalni kitesurferzy, windurferzy, surferzy i… fotografowie, którzy mają idealne okazje do „pocztówkowych” zdjęć. Tu też odbywają się mistrzostwa świata tych sportów, ale dziś tylko trenują. Odstawiamy Holendrów pod hotel, a nas kierowca wysadza (na życzenie) pod ichniejszym biurem wycieczkowym, bo obok można zjeść tani obiad dnia (4€/os). Chwilę potem idziemy jeszcze na plażę i siadamy na kawę (1,2€) oraz piwo (ze Spritem 3,5€) w ulubionych sofkach Palm Beach, by pożegnać się zarówno z oceanem, jak i tym miejscem. Do hotelu wracamy po bagaże, zostawiamy od siebie polską „książkę w podróży” na półce w holu i udajemy się na lotnisko. Standardowo już, idąc na busa, dziękujemy taksówkarzom i za 3€ jedziemy z plecakami do celu. Na miejscu siadamy w stołówce lotniskowej na kawałku pizzy (1€/szt) i herbacie (1€/szt), w łazience szykujemy się do nocy w samolocie i kierujemy do odprawy. Ciekawe jest to, że już dzień wcześniej informowano nas o około półtoragodzinnym opóźnieniu samolotu, więc my zgodnie z zasadą „no stress” nie spieszymy specjalnie do bramek. Jednak zaczęto nawoływać o planowanym czasie, że samolot już czeka na płycie lotniska i wraz z grupą równie zaskoczonych osób, musimy biec do samolotu bez możliwości kupienia już w bezcłowym, zaplanowanego ponczu tamarindo… Jest to lot czarterowy docelowo do Gambii, więc samolot prawie pełny. Siadamy na miejscach osób, które chwilę wcześniej wysiadły i od godz. 21:10 czeka nas ponad godzinny lot na losowych miejscach. W Banjul wszyscy wysiadamy na blisko 40 min, podczas wymiany załogi, sprzątania i tankowania. Nie rozpaczamy, bo Gambijczycy są bardzo przyjaźni, a my mamy okazje napić się gambijskiego piwka i napoju (razem 1,2€) i wsiadamy do samolotu jeszcze przed północą, by obudzić się już nad samym Amsterdamem.
Dzień 17 | Amsterdam – Eindhoven – Kraków
Lądujemy na Schiphol koło g. 7, czyli zgodnie z planem. W łazienkach szybko ogarniamy się po nocy i wychodzimy z bagażami do głównej hali. W markecie, przy kasach pociągów, kupujemy – najtańszą na terenie lotniska – kawę z kanapkami i zbieramy się do centrum Amsterdamu (pociągi co kilkanaście minut). Na miejscu mamy dwie godziny, więc siadamy coś przekąsić i autobus do Eindhoven rusza (z miejsca nieopodal dworca central.) o 15:30. Po półtorej godziny staje pod halą odlotów, skąd bezpośredni samolot do Krakowa startuje o 19:45. W Balicach jest 21:35, gdzie kończy się nasza kabowerdyjska wyprawa.
Podsumowanie
Była to nasza pierwsza od dawna wyprawa, nie oparta na gonitwie od zabytku do zabytku i choć momentami uczucie w związku z tym było dziwne, to bardzo odpoczęliśmy. Codzienny kontakt z tak niezwykłą przyrodą cieszył i motywował do aktywności fizycznej. Różnorodność pomiędzy wyspami jest znacząca i warto o tym poczytać przed wyjazdem, bo jak na Sal można się było opalać, tak na Santo Antao bywało czasem naprawdę chłodno (nie tak jak w zimowej Polsce, ale jednak). Przeżycie karnawałowych uroczystości na każdej z tych wysp też jest niezwykłym doświadczeniem, które warto poznać. Kraj jest z pewnością afrykański, jednak duży wpływ Portugalii (i powoli turystyki) dostrzegalny jest w miejscach częściej odwiedzanych, co przejawia się choćby kuchnią, czy standardami hotelowymi. A wisienka na torcie, to niezwykła muzykalność Kabowerdyjczyków, spotykana na każdym kroku. Innych wysp nie poznaliśmy, niestety, ale to co wiemy na pewno to: jeśli plaże – zdecydowanie Sal, trekking – naturalnie Santo Antao, a pełen przepychu karnawał – koniecznie Mindelo (Sao Vicente).
6 komentarzy
I nie trzeba kupować przewodnika ;-) fajny pomysł z takim opisem.
Pomysł nie do końca nasz, tylko z książek "Przez świat", ale trzeba przyznać, że bardzo przydatny i praktyczny ;)
Bardzo fajny pomysł, nosi mnie na wyprawę szlakiem Cesarii Evory, stąd bardzo podobał mi się ten Wasz wieczór w dniu drugim… :-)
Taka wyprawa to świetny pomysł – trzymamy kciuki! A kabowerdyjską muzykę polecamy nie tylko na wyspach, my do dziś chętnie do niej wracamy… ;)
Wow jestem pod wrażeniem!
Jeśli opisu to bardzo dziękujemy :) a jeśli samej wyprawy, to w zasadzie również dziękujemy ;)) i bardzo polecamy, bo to niezwykłe miejsce!