Odkąd powstał tel blog (właśnie mija 6 lat!) poznaliśmy cały ogrom krajów, na pięciu kontynentach. I wcale nie chodzi tu o to, by się chwalić. Akurat teraz myślę o jednej z wad takich doświadczeń – mętlik… Te wszystkie podróże – tak globalnie – dają niesamowity ogląd świata i sporo pokazują. Ale poszczególne miejsca, z czasem, zaczynają tracić, bo wspomnienia z nich giną w tłumie innych wspomnień. Mieszają się tam, odkładając gdzieś na bok i powstaje coś na kształt automatycznej „myślodsiewni Dumbledora”. Ale zamiast korzystać misy, wspomnienia wracają dzięki zdjęciom, notatkom, czy filmikom. Bez nich, plątają się w czeluściach pamięci i bez wywołania, siedzą cichutko i bezszelestnie.
Jednak każde miejsce ma swoje kilka momentów, które zostają zawsze na wierzchu. Rozpychają się łokciami i nie odpuszczają, stając pierwszymi skojarzeniami z krajem, czy miastem, którego nazwa pada w danej chwili.
I to o nich jest ten post. Skoro wywalczyły swoją pozycję i budują emocjonalny ogród z bujnych sentymentów, niech znajdą swój kąt na tym blogu. Oto 5 momentów z Marrakeszu, dla których warto było lecieć do Maroka.
Śniadanie na dachu riadu
Podobno zima ma swoje zalety. Hm… no niech będzie, że coś się znajdzie. Dla nas zaletą zimy jest motywacja do ucieczki przed nią i wyjazd w miejsce, gdzie kożuchy i czapki nie są potrzebne. Marrakesz wprawdzie, w sezonie zimowym, nie rozpieszcza temperaturą powyżej 25 stopni, ale nie musi. Sam fakt słońca, które od rana zachęca do wyjścia z pokoju, w pełni satysfakcjonuje. Nigdy wcześniej nie mieszkaliśmy w riadach [tradycyjne domy marokańskie], więc nie znaliśmy ich bajecznego układu. ALE…
…ten moment, gdy gospodarz zaprasza na śniadanie na dach! ♥ A ty wychodzisz na rozgrzane słonkiem piękne płytki, siadasz do stołu ze świeżymi oliwkami, pieczywem i wyciśniętym z soczystych pomarańczy sokiem… Do tego ten słodki ataj z miętowej herbaty, pachnie i rozgrzewa po chłodnawej nocy… No bajka!
Każde kolejne śniadanie cieszyło nieprawdopodobnie, co pomagało z rana zwlec się z wygodnego łóżka. Ale to pierwsze było wyjątkowe, magiczne i niezapomniane! Zwłaszcza, że poprzedniego dnia, w zaśnieżonej Polsce, smakowało nieco inaczej…;)
Kawa u Marokańczyka
Jestem maniaczką kawy. Zarówno w tym dobrym, jak i złym znaczeniu. O ile może być złe! :D Ale chodzi głównie o to, że nie jest mnie łatwo uszczęśliwić dobrą kawą, zwłaszcza, że nigdy nie łączę jej z mlekiem. Ma być czarna, mała i prawdziwie aromatyczna. Rzadko celnie, ale nieraz udaje się trafić w ten wybredny gust. Tak było i tym razem. W bardzo niepozornym miejscu, znalazłam kawę, po którą wracałam codziennie. I wcale nie dlatego, że zawsze byłam jedyną kobietą w lokalu, choć i to było ciekawe. Ale po kolei.
Kilka kroków od naszego riadu, było miejsce z dwoma stolikami na zewnątrz, a wewnątrz może dziesięcioma – w długim i wąskim pomieszczeniu. Na ścianach po przeciwnych stronach dwa telewizory wyświetlały mecze, a mężczyźni grali w karty. Turystów zero, klimat lekko przydymiony, a jednak potrzeba kawy wygrała. Weszliśmy do środka, gdzie nagle pojawił się bardzo miły Marokańczyk i z niezłym angielskim, zapytał co sobie życzymy, odsuwając jednocześnie krzesełka przy ostatnim wolnym stoliku.
Uwielbiam takie nieturystyczne miejsca! Zwłaszcza, gdy niewielki tłumek samców wcale nie wgapia we mnie spojrzeń, tylko zdaje się zupełnie nie zauważać blond turystki w ich kawiarni. Normalnie wpadłabym w kompleksy (sic!), ale tak naprawdę, na dłuższą metę, to dość męczy. A tu poczułam się naprawdę dobrze i bezpiecznie. Można by pomyśleć, że powodem był Romek obok, ale on nie zawsze szedł ze mną. Wielokrotnie wracałam tam sama. I ten sam kelner – zawsze z szerokim uśmiechem – witał mnie od drzwi, upewniał się, czy chcę czarną kawę i po chwili przynosił do stolika. Pyszną, aromatyczną, mocną… idealną!
W zasadzie do samego końca nikt nie przyglądał mi się podejrzanie, nie zaczepiał, nie nagabywał. Oni byli u siebie i ja czułam się podobnie. A uśmiech Marokańczyka wciąż mam przed oczami. Przecież nie zarobił na mnie nie wiadomo ile przy tych małych czarnych. A jednak traktowana byłam jak Gość przez duże gie i szczerze, gdybym kiedykolwiek znów wylądowała w Marrakeszu, to właśnie tam skierowałabym pierwsze kroki.
Bo picie kawy, to dla mnie rytuał. Czas na oczyszczenie umysłu i odpoczynek od wszystkiego. A ta kawiarnia, wraz z ludźmi wokół, jak mało która, potrafiła to uszanować. ♥
Całodzienny spacer po Marrakeszu
Marrakesz to tłumy, ścisk, nagabywanie i przesyt wszystkiego: smaków, zapachów, ludzi.
Podobno.
A jak jest naprawdę?
To jedno z największych miast Maroka, więc opisanie go w sposób, który można odnieść zaledwie do Placu Dżami al-Fana i jego okolic – czyli kilku kilometrów kwadratowych na krzyż – to przegięcie. Bo wystarczy wyjść poza to centrum i nagle opis pryska jak bańka mydlana.
Przeszliśmy ponad dziesięć kilometrów wokół turystycznego centrum i byliśmy w zupełnie innym świecie. W ogromnym gaju oliwnym minęliśmy kilku biegaczy, pasącego się samotnie wielbłąda i zero turystów. Potem doszliśmy do jednego z bardziej znanych parków, który był pustawy. A stamtąd, zwyczajnie, wzdłuż drogi, spacerkiem udaliśmy się w stronę nowego centrum miasta. Mijając dworce, street art, wieżowce i galerię handlową. Nijak opis nie pasował.
Znów nie było ani niebezpiecznie, ani nachalnie, ani nawet zbyt ludnie. Cały ten dzień był jakiś taki… relaksująco-pozytywny. Spacer wyczerpujący, ale jak po takim spacerze smakuje tajine! ;)
I ta świadomość, że największa krytyka miejsc pochodzi zwykle od osób, które ich tak naprawdę nie poznały. Wpadły na weekend, odhaczyły punkty z TOP-listy i zmęczone bieganiem, przekreśliły urok miejsca. Oczywiście każdy też mógł trafić na sytuację niebezpieczną, lub nieprzyjemną. Ale, czy nie wszędzie może się wydarzyć coś takiego? Ja kiedyś, na własnym osiedlu, idąc do sklepu – jako kilkunastoletnia, drobna dziewczynka – dostałam bez specjalnego powodu kijem baseballowym po plecach. Naprawdę nie trzeba ruszać się daleko, by trafić w nieodpowiednie miejsce, w nieodpowiednim czasie.
Dla nas Marrakesz był dobrym miejscem, w idealnym czasie. A ten spacer wciąż wspominam, jako super formę dnia zwiedzania w rytmie slow. Polecam gorąco!
Zachód słońca poza murami miasta
Były też dni, gdy zwiedzanie dominowało w dziennym planie turystycznym. I nie ma się co dziwić: Medresa, Pałac, Grobowce, Bramy… [znasz już nasz kompletny przewodnik po Marrakeszu?] wszystko to warte jest zobaczenia, bez dwóch zdań. Ale, żeby prawdziwie odpocząć, postanowiliśmy znów wyjść poza mury zabytkowej części miasta, gdzie nagle jest pusto, cicho i klimatycznie.
Właśnie zbliżał się zachód słońca. Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, ale czy to ważne? Za murami.
Duży budynek z powiewającą flagą stał się obiektem naszych insynuacji co do funkcji, którą pełni. Wielki pustostan kusił krawężnikami, na których przysiadły trzy plotkujące muzułmanki. A mijający nas rowerzysta uśmiechnął się przyjaźnie, widząc turystów jakby zgubionych w tym pozornie nijakim miejscu.
Zaraz za horyzontalną sypialnią zachodzącego słońca, co kilka minut startowały samoloty. Kurczę, uwielbiam patrzeć na te wznoszące się w górę stalowe ptaki! Z brzuchami pełnymi podekscytowanych ludzi. Gdy ja siedzę w tym brzuchu, wręcz kocham wznosić się do góry! Ta nowa przygoda, miejsce, poczucie wolności…♥
Nie wiem jak długo siedzieliśmy na tym krawężniku. Kilkoro przechodniów, przechodzących obok, zawsze jakoś zareagowało. Uśmiechnęło się, machnęło, kiwnęło głową, a nawet ktoś rzucił hallo w naszą stronę. Znów nie czuliśmy się jak element turystycznego tłumu, a jak odpowiednie osoby we właściwym miejscu. I o czasie, który przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.
I byłaby to moja ulubiona chwila z całego pobytu, gdyby nie…
Muzycy na Placu Dżemaa el-Fna
Omijajcie Plac szerokim łukiem – mówili. A już najgorsi są ci kolorowi pseudo-instrumentaliści – mówili. Plastik, tandeta i wyłudzanie – mówili.
No to omijaliśmy.
Pierwszego dnia, drugiego, trzeciego też. Czwartego przeszliśmy bokami, ale jednak już przez ten plac. Wtedy załapaliśmy – w końcu! – że słuchanie innych nie zawsze ma sens. Może wyostrzać zmysły i wzmagać ostrożność, ale nie powinno odbierać własnych doświadczeń. Trochę późno, ale lepiej tak, niż wcale. Jakoś tak duże nagromadzenie negatywnych opinii wyjątkowo nas uprzedziło. A szkoda.
Piątego dnia, nie dość, że weszliśmy w samą paszczę lwa, to jeszcze po zmroku! Niełatwo oddać klimat tego miejsca, ale targowy gwar większość potrafi sobie wyobrazić. Tu dochodzi plątanina języków, dziwne intonacje, śmiech i dźwięki nietypowych instrumentów. Zapachy przypraw po otwarciu dziesiątek – a może setek – garkuchni drażni nos wyjątkowo pieszczotliwie. Faktycznie, wkurzają goście z wężami i biednymi zwierzętami, ale nas omijają. Może idziemy zbyt zdecydowanym krokiem, może to ignorancja w spojrzeniu, a może własnie jego brak? Mijamy porozkładane na ziemi przedmioty handlu. Naczynia, miseczki, przyprawy, olejki… długo by wymieniać.
Niezdarną melodię piszczałki zaczyna przebijać miła dla ucha muzyka. Ale to nie tylko to, że jest „miła”. Sama jestem muzykiem, większość mojej rodziny to muzycy – potrafię na kilometr wyczuć artystów z duszą sprzedaną tej dziedzinie.
Słyszę ich, ale nie widzę… Nie ma kolorowych strojów, biegającego naganiacza z kapeluszem i efektownych pióropuszy. Jest za to krąg ludzi szaro-brunatnych, zwyczajnych i prostych. Część siedzi z bębnami, cześć stoi, a rzeczy i jedzenie porozkładane jest tak, jakby biwakowali tu beztrosko. Pośrodku straganów z mydłem i powidłem.
Idę do nich jak zahipnotyzowana muzyką i dołączam do kręgu. Jakaś część mnie chce nagrywać to wszystko, ale muzyczna strona każe odpuścić i chłonąć każdy dźwięk, rytm i atmosferę. Samo to, że zapraszają do kręgu, świadczy o nich dobrze – to najlepsza forma dzielenia się muzyczną energią. Drzemie głęboko w nas od zarania dziejów i w wielu krajach wciąż jest pielęgnowana. W kole się śpiewa, tańczy i gra – od zawsze. Wszyscy słyszą się najlepiej, widzą i czują. Odleciałam. Poczułam się autentycznie szczęśliwa i pewna, że choćby dla tej chwili warto było przylecieć do Marrakeszu. Inni w tym kręgu zdawali się czuć podobnie. Magia! ♪♫
…
Ja wiem, że nie każdy jest muzykiem i na niektórych nie zrobiliby takiego wrażenia. Choć muszę dodać, że Romkowi też zapadł w pamięci ten wieczór. Ale przecież każdy z nas ma swoje pasje, zainteresowania i „koniki”. Wystarczy mieć oczy i uszy otwarte, strach przyciszony, a ciekawość świata rozbudzoną. I znaleźć swój moment we właściwym miejscu.
A przede wszystkim wyłączyć polską przypadłość narzekacza i krytykanta, po czym uśmiechnąć się do życia. A życie się odwdzięczy. Na pewno! :)
⇒ Informacje praktyczne o Maroku i Marrakeszu – przewodnik ⇐
15 komentarzy
mieszkałam w Maroku 3 lata i gadzam się ze wszystkim co napisałaś, a najbardziej urzekające są śniadania na dachu riadów i zachody widziane z mediny. To NIE MOŻE się znudzić. 3 lata spędzone, teraz już tam nie mieszkam a cały czas mi do tego tęskno
Nic a nic mnie nie dziwi, że po trzech latach takich śniadań i zachodów słońca, teraz do nich tęsknisz! Ja to po tygodniu już miałam problem z tym, jak to jeść śniadania w zamkniętym pomieszczeniu? :D Na szczęście zachody słońca mam ładne za domem…;)
Wybieram się z przyjaciółmi na 4 dni / 2,5 pełne / do marakeszu w okresie sylwestra 2018/2019 czy to nie za krótko ?
mam pytanie do Moniki jak tubylcy spedzaja nowy rok europejski ?
Sławek
Sławku, im dłużej, tym zawsze lepiej – łatwiej, wolniej i dokładniej. Ale wiadomo, że nie zawsze mamy takie możliwości. Dlatego lepsze 2,5 dnia niż wcale! A Sylwester w Marrakeszu, to bardzo ciekawy pomysł! Gratuluję :)
Natomiast do Moniki najlepiej napisać przez jej blog. Wystarczy kliknąć jej imię. Pozdrawiam słonecznie ☼
Dla mnie najfajniesze wspomnienie z Marrakessu to spacer po placu Dzemaa el Fna ze szklanką pysznego, słodkiego soku pomarańczowego wyciskanego na świeżo i przy okazji najtańszego, jaki w życiu piłam :) mam w ogóle sentyment do tego miasta :)
Tak! Soki były tam wyjątkowo pyszne! A sentymentów też mam sporo. Nawet do słynnego placu…;)
Też bym chciała to przeżyć, mam nadzieje że kiedyś się uda! :))
Jak to mówią: chcieć, to móc! ;) Trzymamy kciuki!!
Jestem totalnie zauroczona tym opisem! Maroko jest super wysoko na mojej liście. W pierwszej trójce. Trzeba jechać :))
Ależ miło, dziękuję! ♥ A skoro Maroko stoi tak wysoko, to niech tanie loty dadzą Ci kopa i… cudownej podróży! :)))
Dla mnie śniadanie na dachu i kawa u Marokańczyka najlepsze :) no i dobra nauczka na przyszłość by nie zawsze słuchać tego, co mówią inni po odwiedzeniu jakiegoś miejsca ;)
Dzięki! :) Ja niby to wiem, żeby się nie sugerować, ale tutaj wyjątkowo, jakoś tak udało się nas zastraszyć. Mamy nauczkę na przyszłość! :))
Byłem ostatnio i absolutnie się zgadzam! Fajnie się wpada so Maroka aby po prostu…celebrować życie :)
Pięknie napisane Marcin! Jak zwykle zresztą. ;)
Maroko kocham głównie z uwagi na klimat i góry. Miałam okazję spędzić kilka dni w Marakeszu przy okazji wyprawy na Jebel Toubkal. Piękne miejsce, ze swoim niepowtarzalnym klimatem.