Odpowiem na to pytanie, wzmagając filozoficzną aurę: a czym dla Ciebie jest byt? Ha! Poleciałam, co? Ale wiesz, dopóki tego nie ustalimy, nie dojdziemy do konsensusu. Dlatego nalej sobie jakąś lampkę wina, lub zaparz dobrej herbaty i przemyśl swoją odpowiedź. A ja tymczasem wprowadzę Cię w moją wersję… egzystencji (sic!).
Choć stopniowo. Coby Cię nie wystraszyć. ;)
Pamiętasz mój tekst o zmianie marki bloga? Gonimyslonce przechodziło płynnie w docelowe EWAway, już dużo wcześniej tak naprawdę. Jednak wciąż nie chwytała żadna nazwa.
Pojawiła się w końcu – gdzieś pomiędzy łykiem kawy, a gryzem ciastka – tak nagle, że z wrażenia herbatnik rozpadł się na kawałki, zasypując biurko okruszkami. Warto było, bo EWAway siadło od razu. Mi, Romkowi, każdemu z kim się podzieliłam olśnieniem.
A był to…
moment idealny!
Za chwilę miałam lecieć na Rapa Nui, zwaną Wyspą Wielkanocną. Sama, z planami badawczymi i potrzebą odnalezienia zagubionego już tam kiedyś skrawka duszy. A zatem to był najlepszy czas do przejścia na swoje.
Pomysłów miałam milion, jak będzie wyglądał mój nowy blog i o czym będę pisała. Co wyrzucę, zmienię, dodam. A przede wszystkim, cieszyłam się jak dziecko na pod-choinkowe prezenty, że zacznę od opisywania ukochanej wyspy! Mieszkając właśnie tam – na końcu świata. No bajka!
Aleee hm. To było już blisko rok temu, a zmiany… Cóż, wprawne oko Sherlocka by je wypatrzyło, ale kto ma dziś czas na takie dochodzenia? Nawet ja go nie mam!
No bo widzisz. Wszystko żwawo kroczyło w zamierzonym kierunku, aż tu nagle…
pojawiła się Ona ♥
Samotna, dostojna, wulkaniczna – Rapa Nui. Mająca Moai za majestatycznych strażników i Ocean za otulającą kołderkę. Owiana tajemnicami, legendami i nieustającym wiatrem. Tętniąca życiem, energią i muzyką, która od początku trafia do mnie jak mało która. Wylądowałam na niej drugi raz i to nie był sen. A Ona? Przygarnęła mnie jak swoją, ugościła, omamiła i… tak zwyczajnie – bez mrugnięcia okiem – zmieniła moje życie.
A na pewno podejście do niego. Niemal wszystko, co wydarzyło się tam – na niej – i co dzieje się teraz, jest konsekwencją tego pobytu. Nie-zwy-kłe-go pobytu, który rozpoczął mój 2020 rok. Dla wielu pechowy i z manifestowaną potrzebą zanulowania go natychmiast. Za to dla mnie, najbardziej refleksyjny, spełniający ogromne marzenie i przywracający jakiś taki wewnętrzny spokój. Taki, na który często nie mamy czasu w zaganianym, europejskim życiu.
Bo choć od pół roku jestem w Polsce, to tylko ciałem. Duchem zostałam tam.
Przepadłam. Iiii rozbrajająco dobrze mi z tym!
A wcześniej?
TAPATI 2020
Na samym początku wypadu było aktywnie, nawet bardzo. Coroczny festiwal powrotu Rapanuiczyków do korzeni, jest tak przesiąknięty atrakcjami – konkurencjami, koncertami, zabawą, tańcem, naturą, prawie nagością i kolorami – że sen oraz regularne posiłki decydujesz się odłożyć na potem. Za dwa tygodnie najlepiej.
I choć teraz pierwszy odruch jest taki, by oznajmić z przekonaniem: no nie da się tego opisać!, to ja mimo wszystko spróbuję. Jeszcze o tym przeczytasz. Między innymi, po to właśnie pojechałam.
Ale, gdy koronacja Królowej Tapati dobiegła końca, czas zwolnił. Zegarki pochowano do szuflad, by w zamknięciu czekały na kolejny luty. A ludzie zaczęli odsypiać i wracać do codziennych zajęć. Tych rutynowych i tych ulubionych, do których należą między innymi: wpatrywanie się w ocean, spotkania z bliskimi i obserwacja nieba po zmroku.
Nie spotkałam tam osoby, która nie potrafiłaby opisać nieba z ostatniej nocy i nie nazwać fazy księżyca. Wiesz, że fazy księżyca mają swoje nazwy?? Każda! Ja mam je teraz spisane nawet w języku rapanui! ♥
Moai, Pacyfik i ja
Wyobraź sobie domek z gankiem na ocean. A przynajmniej w stronę oceanu, bo woda szalejących fal nie pryskała mi po twarzy – na to było za daleko – ale widok był. Niezapomniany! Siadałam na schodkach przed wejściem, z kawą w obu dłoniach, każdego dnia po śniadaniu. I przez cały pobyt kochałam ten moment jak mało co. Na pewno potrafisz to sobie wyobrazić.
Uwielbiałam też drogę z domu do biblioteki, gdzie studiowałam wszystko, co było mi potrzebne do badań. Droga ta biegła wzdłuż brzegu i przez najważniejsze ahu z Moai (ołtarze ceremonialne z majestatycznymi posągami) przy miasteczku Hanga Roa, co potęgowało przyjemność spaceru.
Kawałek dalej, czasami, zamiast skręcać w prawo na skrzyżowaniu, odbijałam w lewo. Do ukochanego Hanga Kio’e z moim Moai, który później został uwieczniony na pierwszym osobistym tatuażu. Na lewej ręce – tej od serca. Bo to jest Moai, z którym już od blisko 8 lat mamy szczególną relację. I myślę, że chyba za mało wina (lub herbaty) udało Ci się dotąd wypić, by ją zrozumieć, więc zachowam na razie dla siebie.^^
Skupię się więc na tym, że każde życie na wyspie, zwyczajnie zwalnia. Musi dostosować się do panujących warunków. Do braku wystarczającego Internetu (by być w stałym kontakcie z resztą świata), do rytmu dnia i nocy oraz wpływu faz księżyca na ocean. I do ludzi, którzy zegarków nie mają ani na ręce, ani w domu, ani w sercu.
Po prostu odpływasz.
Na początku walczyłam, złościłam się na brak zasięgu i niepokoiłam obsuwami czasowymi. Ale to nie trwało długo. Szybko można się przyzwyczaić.
Albo zwariować!
Wybrałam tę pierwszą opcję. ;)
Zaczęłam bać się powrotu
Bo paradoks jest taki, że choć początkowo jest dziwnie, to po chwili orientujesz się, że to nie my, a ONI żyją zgodnie z [ludzką] naturą. Ze sobą. Nie gonią, a SĄ. Cieszą się bliskością, przyrodą, swoimi pasjami. Uśmiechają im się nie tylko usta, ale i oczy. Bawią się wieczorami i tańczą nawet, gdy nie słychać muzyki. Jak często Ty sobie na to pozwalasz? Może w samotności. A przy innych? Nie wypada, co? No właśnie. Wiem.
A na wyspie właśnie ten luz wciąga tak bardzo, że zaczynasz wręcz współczuć Europejczykom! Choć wiesz, że jesteś jednym z nich. Zastanawiasz się po co to wszystko?! Czy naprawdę ta gonitwa za kasą, wykształceniem, posiadaniem, dostatkiem i podziwem sąsiada warta jest zaprzedania własnych prawdziwych potrzeb? Szczęścia, zdrowia, wolności?
Nie chcę przynudzać, ale wokół tego zaczęły się kręcić niemal wszystkie moje myśli. Zaprzyjaźniłam się z miejscowymi hippisami i większość czasu spędzałam na czerpaniu radości z życia. Na wielu płaszczyznach. I na nauce spokoju. Odpoczęłam mentalnie jak nigdy dotąd. Wsłuchałam się w siebie i zobaczyłam co mnie męczy, bo wcześniej nie miałam czasu na tego typu refleksje.
I to był początek końca dawnej Ewy.
To co z nowym obliczem marki EWAway? Nadal ta nazwa miała sens?
Oj tak! Ew-a-way byłam bardzo!
Ale czy blogerką? No z tym już gorzej.
Blog to orka i dopasowywanie się
…do wytycznych, lub potrzeb społecznych. To prawdziwy ogrom czasu przed monitorem! Systematyczność, Social Media, maile z pytaniami, walka z algorytmami i wiele (serio wiele!) innych elementów (psujących oczy i nerwy). Brr! Przynajmniej w przypadku tych „dużych” blogów. ;)
A ja kocham życie w realu! Ludzi, spotkania, uśmiechy. Do tego jestem buntownikiem z natury i nie znoszę dostosowywać się do narzucanych nurtów. Iść zgodnie z tłumem – na ślepo. Ja od dziecka, to pod prąd! Odkryłam, że z tym hippisami czuję się naprawdę wspaniale. Na boso, po swojemu i filozofując o życiu, czy przemijaniu. Że nie chcę dać SEO rządzić moimi myślami. Ani tym, jak je formułuję.
Ale taki bunt niesie za sobą konsekwencje. Spadki w wyszukiwarkach, zakopanie postów i samotność w sieci. ;) No i zonk. Bo jak nie będę pisała zgodnie z wytycznymi, to nikt mnie nie znajdzie i pisać będę dla siebie. Pozamiatane.
Ale wiesz? Tak sobie myślę, że prawdopodobnie treść obroni się sama. Oczywiście, jeśli jest dobra. Albo przynajmniej trafia w niektóre czułe struny czytelników. A jeśli moja się nie obroni, to trudno. Jestem typem człowieka, który wierzy, że wszystko w życiu jest po coś. Jeśli pisząc o tym, o czym chcę pisać, Google mnie nie wypozycjonuje i zniknę w odmętach Internetu, to też dobrze.
Będę wreszcie miała więcej czasu dla siebie, dla przyjaciół, rodziny. Odnajdę się w innych pasjach, bo mam ich po kokardę! I nie ma co szamotać się na siłę.
Lubię pisać i raczej nie przestanę. Ale po swojemu. I żadne wujki googelki, ani inne specjalisty nie będą mi mówić jak mam to robić. Ha! :D
No dobra.
To jak z tym bytem?
Wróciłam do Polski, bo mój czas na wyspie dobiegał końca (ach, cóż to był za powrót!). Ale ciałem, bo duchem zostałam tam.
Nie ma dnia, bym nie miała związku z Rapa Nui. Muzyka, myśli, kontakty przez WhatsApp. I książki, sporo książek. Uzupełniam wiedzę, rozpoczęłam naukę w szkole hiszpańskiego, a po godzinach doszkalam angielski, by ogarnąć w końcu ten naukowy. Zapisałam się na jogę i uległam medytacji. Zbliżyłam do natury. Wyobraź sobie, że przed wyjazdem miałam trzy kwiatki w domu, a aktualnie mam dwadzieścia jeden!! Wierzę w magię ziół, dobrą (i złą) energię oraz relatywność czasu. Zajawiłam się terapią ruchem/tańcem oraz obserwacją każdego fragmentu własnego ciała, który mówi nam więcej, niż sobie wyobrażasz.
I jak? Brzmię już jak nawiedzona? Jeszcze mi tylko kota brakuje co? Podobno najlepiej dwóch. Aaaleee wracając do meritum.
Postanowiłam poznać siebie jeszcze lepiej i skupić na swoich mocnych stronach, popracować nad słabszymi i rozwinąć pisanie. Pomogły mi w tym dwie świetne dziewczyny, które może znasz. Aleks Makulska od pisania dodała mi skrzydeł i ogromnie polecam jej Klub Otwartej Szuflady każdemu, kto kocha pisać. A Natalia Kwiatkowska od talentów przeszła ze mną przez test Gallupa i udowodniła, że w zasadzie, z moimi talentami, to ja nawet góry mogę przenosić! Teraz chodzę i wszystkim polecam ten test oraz Natalię!
Miałam dzięki dziewczynom i naszym wspólnym rozkminom plus tysiak do dowartościowania, serio. Stąd teraz czuję się jak studentka i zajęć [poza obowiązkami i pracą] mam więcej, niż dni tygodnia. Ale bosko mi z tym!
Po co to wszystko?
Pół roku temu byłam przekonana, że z początkiem stycznia 2021 będę znów na Rapa Nui, może nawet na dłużej niż ostatnio. Dziś widzę, że to nie jest takie pewne. Wyspa jest wciąż zamknięta, a już szczególnie dla turystów.
Ala mam tam ludzi, którzy będą próbować mnie ściągać, jak swoją ♥ Bo na miejscu wciąż słyszałam, że dla nich, to ja nie jestem żadną turystką.
I sama się nią nie czuję. Ani trochę.
Czy wrócę na Rapa Nui w styczniu?
Nie wiem.
Ale wiem, że na razie wracam tutaj – na bloga. To będzie jeszcze inny blog, niż w założeniach sprzed roku. W moim odczuciu – lepszy, bo prawdziwszy. Taki wiesz, po prostu mój.
Jeśli więc masz ochotę, zaglądaj tu czasem. Będzie mi – tak po ludzku – bardzo miło! :)