Koronawirus i jego konsekwencje - podróż podczas pandemii

Najtrudniejszy powrót do domu | Szachy z koronawirusem

autor Ewa
14 komentarzy

Od pierwszej doby pobytu na Rapa Nui [Wyspie Wielkanocnej] bałam się dnia, gdy będę ją opuszczać. Niby wiedziałam, że większość zimy spędzę na tej wyspie i tak naprawdę kawał czasu przede mną, a jednak to nie uspokajało. Bo czy sześćdziesiąt dni to dużo? W miejscu, które jest bliższe sercu, niż jakiekolwiek inne na ziemi? Do którego siedem długich lat marzyło się, by wrócić?
Nie jest dużo. Zapewniam, nie jest.

Ani przez moment nie przypuszczałam wtedy, że okoliczności powrotu do domu będą tak skomplikowane i na sam koniec dowiem się, że prawdopodobnie nie mam jak wrócić. Bo nagle, z powodu jakiegoś wirusa, Polska zamknie swoje niebo i nie wlecę do własnego kraju. Tak, wiem, że to nie jakiś wirus, a ten o którym głośno od dawna. Ale nie u mnie.

Byłam w tak niebywale oddalonym od świata miejscu, z tak bardzo ograniczonym internetem, że większość (wciąż szczątkowych) informacji docierała do mnie dopiero, gdy koronawirus zaczął siać panikę w Europie. Okres Chin i Azji zupełnie był poza moim informacyjnym zasięgiem. Co przykre w sumie, bo mam tam przyjaciół i nawet nie spytałam, czy u nich wszystko w porządku… Zwyczajnie nie wiedziałam co dzieje się poza wyspą.

Założenie było takie, że miałam na niej odpocząć od świata, natłoku informacji oraz problemów wszelakich. I to mi się w zasadzie udało. Planowałam tak przeżyć do końca polskiej zimy i bilety do domu ustawiłam sobie dokładnie na pierwszy dzień wiosny, czyli już tradycyjnie w moim przypadku. I bardzo mi się ten plan podobał.

Wszystko jednak nagle zaczęło się gmatwać…

Koronawirus w natarciu | Polska zamyka niebo

Po około miesiącu dociera do mnie zestaw niepokojących wiadomości. Znów zdziesiątkowanych, bo każda strona internetowa ładuje się tak długo, że nie starcza mi cierpliwości, by czekać i czytać po jednym akapicie i… znów czekać. Trochę więc wciąż nie mogę zrozumieć co się dzieje i dlaczego panika jest tak wielka.

Dlatego decyzja o zamknięciu nieba nad Polską jest dla mnie jak upadek kokosa z wysokiej palmy na… no powiedzmy – ucho. Bo na głowę zazwyczaj bywa śmiertelny. Zostawmy więc solidne obtarcie ucha. I ten szok.

Dzwonię do domu. Przerywana rozmowa z Romkiem (zasięg zawsze utrudniał nam rozmowy, gdy było coś naprawdę ważnego) i próba odnalezienia się w sytuacji. I ta natrętna myśl uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić! Tak, wiele razy powtarzałam, że gdyby coś sprawiło, że zostanę na wyspie dłużej…. Stop! Myśli na bok – konkret! Co teraz?

Dyskutujemy. Przeliczamy warianty terminowe i decydujemy się zmienić lot na później. Bo jak i tak teraz nie wlecę do kraju, to zamiast siedzieć w hotelach w super drogiej Szwajcarii, wolę dobrze wykorzystać czas na wyspie. Liczymy dni – może się udać! Akurat na Rapa Nui zostaję w legalnym okresie, a zanim dolecę do Polski, mija dziesięć dni [zamknięcia nieba] i wlatuję do Warszawy dokładnie dzień po tym okresie.

A co, gdy przedłużą? Wtedy będziemy się martwić. Na razie przesuwamy. Linia telefoniczna firmy lotniczej czynna za parę godzin. U Romka już wieczór, u mnie dopiero rano, czekamy. Plan wydaje się niezły, więc nieco się uspokajam.

Jednak to dopiero początek komplikacji

Kładę się wcześniej spać, bo mam wynajęte auto, by jechać na wschód słońca pod słynne Ahu z największą ilością Moai. Dlatego to Romek dzwoni na infolinię, gdy ja śpię, by po obudzeniu sprawdzić, czy mu się udało przesunąć wylot. Proste.

Hm. W zasadzie byłoby proste, gdyby nie to, że na dzień dobry nie mam internetu w telefonie. Nie wierzę…to jakiś odlot! Akurat dziś!? Nic nie działa, jestem odcięta. Nie ma WiFi, nie ma kontaktu, dramat. Noc się kończy, ostatnie dwie doby na wyspie, a deszcz leje i nawet nie wiem co teraz z tak długo wyczekiwanym wschodem słońca. A muszę się jeszcze wywiązać z ostatniej umowy na zdjęcia w tym miejscu!

Zła i załamana zabieram aparaty, płaszcz przeciwdeszczowy i jadę. Na wyspie pogoda zmienia się nieraz co kilka minut diametralnie. Nigdy nie wiesz co będzie za chwilę. Podskórnie czuję, że powinnam jechać. Nie mam nic do stracenia, a do zyskania sporo. Jedyne co, wyjeżdżając poza jedyne miasto na Rapa Nui – Hanga Roa – tracę zasięg generalnie. Nie dowiem się więc nic, nawet, gdy internet wróci… Cóż. Biorę ryzyko na klatę, bo nie mam już za wielu opcji wrócić tu na wschód słońca. Jeśli nie przełożą mi lotu, pojutrze znikam z wyspy.

Wschód słońca przy Ahu Tongariki

Leje całą drogę, jest ciemno jak w… no, tego… na środku oceanu, o! Bez oświetlenia i gwiazd, bo za chmurami wszelkie światło. Znam drogę i trochę jednak pomagają mi reflektory jeepa. Śpiąca, rozdrażniona i zbita z tropu sunę po dziurawej drodze i chce mi się płakać razem z deszczem. Z niemocy i mieszaniny uczuć. A może powinnam zostać?? A Romek? A zdrowie Romka? A te wszystkie lotniska? Ale tu przecież też ryzyko. Maleńki szpital, medycyna głównie naturalna, turystyczna sielanka, ciągle nowe samoloty, a ludzie ściskają się i całują milion razy dziennie. Paniki brak, czułości masa. Hm… co robić? CO ROBIĆ??

Gdy docieram na miejsce, pojawia się mały skrawek nieba bez chmur deszczowych. Dokładnie nad i za Ahu Tongariki. Czuję, że zobaczę wschód słońca, po prostu czuję to!
I widzę. Cudowny, magiczny, fotogeniczny… bajkowy!

Wyspa Wielkanocna, Ahu Tongariki Moai i wschód słońca  | koronawirus na świecie

Odpłynęłam. To miejsce ma tak niesamowicie dobrą energię, że nie wiem kiedy mijają dwie godziny. Spanikowana biegnę do samochodu, wsiadam, ruszam, odwracam się za siebie i… Zwyczajnie, z nagła, bez żadnego ostrzeżenia, zaczynam ryczeć. I tak całą drogę kontynuuję ten proces płukania spojówek.

Wszystko dlatego, że chwilę wcześniej podejmuję decyzję – wracam do domu. I nagle czuję, że to jest pożegnanie. Dokładnie tak samo, jak siedem lat wcześniej. Dzień przed wylotem, również wschód słońca, w dokładnie tym samym miejscu. Wtedy poryczałam się identycznie, po opuszczeniu Ahu, w samochodzie. To miejsce ma taką mocccc i coś, co trudno nazwać jakkolwiek. Wymiękam w nim jak gąbka i rozkładam na łopatki.

Całą drogę powrotną patrzę na wyspę zza wodospadu łez. W jedną stronę ulewa z chmur, w drugą z własnych oczu. A trasa wybrzeżem taka piękna, że widoki tylko potęgują poziom emocji. Co za poranek!

Powrót do cywilizacji i decyzje na krawędzi

Ogarniam się nieco i jadę prosto do firmy telekomunikacyjnej. Zapłacę każdą kwotę za mocniejszy internet, ale muszę skontaktować się z Romkiem. Niestety, internet w telefonach padł – akurat dziś! – w całym Chile. Czekamy.

Czekamy….. to jest najczęstsza czynność (sic!) na wyspie. Nazwałam ją dodatkowo Waiting Island (tłum. Wyspa Czekania), bo tym dla mnie jest odkąd przyleciałam. Ale to uczy spokoju. Dystansu. Sztuki relaksacji. Umiejętności wyciszenia. Bo głową muru nie przebijesz, a jak nie masz na coś wpływu, nie denerwuj się – poczekaj. Wyluzuj. Warto!

Okazuje się jednak, że net w telefonach martwy, ale WiFi w obiekcie działa. Szybko się łączę i dzwonię. Romek mówi, że nie ma opcji na bilet za tydzień. Ale jest na sobotę. Mam ostatnie minuty na decyzję, bo zaraz zamykają infolinię. U mnie jest niemal 11ta rano, w Polsce prawie 17ta (6h różnicy). Szybka decyzja. Najwyżej trzy dni przeczekam gdzieś w hotelu w Europie zanim „otworzą polskie niebo”, a na wyspie mam bonusowe cztery dni. Rewelacja!! Bierzemy!
Co za radość!

Całe siedem minut radości!

Siedem minut po zamianie lotu i anulowaniu tego jutrzejszego (czyli wtorkowego) i dwie minuty po zamknięciu infolinii firmy lotniczej, dostaję wiadomość od Seby – chilijskiego przyjaciela: Ewa! Zamykają lotnisko na wsypie. W środę rano ostatni wylot. Zdążysz się jutro wydostać!

Nie. Nie zdążę… o siedem minut za późno…

Bach! Drugi kokos. Ten już w tył głowy. Zdążyłam ciut uskoczyć, ale guz będzie jak drugi nos, tylko po innej stronie…

Jedyna stała, to zmienna. Ale żeby aż tak?!

Dzwonię do Ambasady Polski w Chile. Mam tam jedną osobę, która pomaga mi od samego początku jeszcze w kwestiach patronatu nad badaniami. Rozmawiam z nią i widzę, że jest niewesoło. Chile jeszcze wypuszcza samoloty, ale Rapa Nui zamyka się na wszystkich, nawet własnych rezydentów, którzy aktualnie są poza. Gorzej, że pogłoski o zamknięciu nieba nad Chile mówią nawet o końcu kwietnia. Kwie-tnia!! Jest połowa marca! To już nie jest dziesięć dni, czy nawet czternaście. To nawet nie miesiąc dłużej. W zasadzie nikt nie wie ile i co będzie dalej.

I znów ta myśl: uważaj, czego sobie życzysz….

Idzie jesień na wyspie. Czuć to bardzo. Pada coraz częściej i dłużej. W nocy już śpię w długich rękawach, komary tną bardziej niż zwykle. Denga zaczyna się roznosić. Utknęłam.

Biegnę do urzędu Rapa Nui, gdzie pracuje kolejna mi przychylna osoba z tych ważnych i decyzyjnych. Po drodze staram się analizować wszystkie możliwie opcje. Wszystkie. Ale dosłownie biegnę! Na szczęście nie jest daleko. Niestety dowiaduję się, że w tej sytuacji muszę zostać. Señor Gustavo nie widzi innej możliwości, bo nie wylecę już po środzie ze względu na brak lotów, proste.

Ale mówi, że przecież mam sporo planów badawczych! Może to dobra okazja? Wykorzystaj ją Ewa, zostań!

Omg! Zostać???
W sumie…. Przecież i tak się nad tym wahałam… Wirusa tu nie ma, wyspę kocham ogromnie, przyjaciół mam, więc będzie gdzie się zatrzymać. Biblioteka na Rapa Nui jest cudowna! Wprawdzie ma taki widok na ocean, że nigdy nie mogę się skupić na książkach, ale jednak … zawsze mogę siadać tyłem do okna.

Godzę się powoli z myślą zostania. Może to tylko dwa tygodnie. Potem jakoś się wydostanę. Jakieś loty do domu ma organizować LOT. Nie stąd i nawet podobno nie z Chile, ale na Amerykę Południową na pewno coś będzie… Albo nie wiem. Moai wiedzą. One wiedzą wszystko! Skoro mnie tu zatrzymują, może powinnam?….

Dzwonię do Romka, gadamy… chyba zostanę. Do Polski i tak teraz nie wlecę. Warszawę mi anulowano, teraz jest lot na Berlin. Ale Romek musiałby po mnie wyjeżdżać. Potem jego kwarantanna dodatkowa przeze mnie, co daje 10+14 dni całościowo – słabo… No i przecież też go narażam! Wprawdzie wyspa wolna od wirusa, ale te lotniska po drodze… grrr… Dobra, widocznie tak miało być – zostaję.
Może to tylko 14 dni. Na pewno. Uspokajam się.

Na krótko.

Następnego dnia nowe zamieszanie. Dotarło do władz wyspy, że na Rapa Nui jest setki turystów. Nie mogą sobie ot tak wszyscy zostać! Miliony powodów, wiadomo. Zwłaszcza, że Te Pito o te Henua [tłum. Pępek świata – jedna z nazw wyspy] to niezwykle drogie miejsce. Za łózko w wieloosobowym pokoju płaci się tyle co za SPA w Polsce. I teraz minimum dwa tygodnie tak?! No nie da rady.

Ja mam i tak super, bo mieszkam w domu załatwionym po znajomości poprzez Rapanuiczyków i cenę płacę za miesiąc, nie za noc. Teraz mogłabym też zatrzymać się u nowych przyjaciół za jakieś symboliczne dopłacenie do rachunków. Ale inni? No nie jest lekko.

Powstają listy turystów, bo planują jednak wysyłać samoloty z nami na kontynent. Ściągać zaopatrzenie bez ludzi, by odsyłać pasażersko. Okej, jest to pomysł, choć ja już nastawiłam się, by się tu zaszyć.

Inna sprawa, że pokazują się ciemne strony dłuższego pobytu. Biblioteka zamknięta. Coraz więcej ludzi pracuje z domu, lub wcale. Nie ma turystów, nie ma i pracy. Od niedzieli ma być pusto i zamknięto. Kwarantanna. O nie… nie jest to wymarzona forma pobytu w tej krainie Moai.

A jeśli wirus jednak się pokaże i tutaj? Szpital nie ma za wielu łóżek, miasteczko jest jedno, więc to może okazać się bardzo niebezpieczne miejsce… Już raz zaraza wybiła ludność na Rapa Nui i był to jeden z najczarniejszych momentów tego skrawka świata.

Znów rodzinna narada. Romek mówi – wracaj! Chcę wracać, bo tu się robi dziwnie. Niestabilnie. W Polsce też, ale tam jest dom, a tu jednak bardziej obco. Wpisuję się na listę i czekam. Lot z Santiago w stronę Gdańska mam w niedzielę. Udaje się załatwić, że wsiadam na kontynencie i stamtąd kontynuuję podróż. Wylot z Rapa Nui zaczyna rządzić się swoimi prawami i nazywany jest ewakuacją. Linie lotnicze idą na rękę ze wszystkim. Uff… obym tylko nie utknęła w Santiago! Mimo wszystko wolę na wyspie. Chyba. Choć tu żadne rozwiązanie nie jest dobre i bezpieczne. Ani wyspa, ani Santiago, ani Polska i cała do niej trasa. Co robić???

Czekać!

W oczekiwaniu na ewakuację

Dwa dni wiszę w powietrzu nie wiedząc kiedy wylecę. Ale znów opanowuje mnie spokój, którego nauczyła manie Rapa Nui przez ostatnie tygodnie. Jestem na liście, pozostaje czekać, cieszyć się bonusowym czasem w ukochanym miejscu i nie denerwować się na zapas.

Staram się odpisywać na napływające zewsząd zaniepokojone wiadomości. Trochę tego dużo, więc nagrywam story i piszę oficjalnego posta na Facebooka. Następnie odwiedzam jeszcze miejsca, których nie udało mi się wcześniej. Choć ogród botaniczny już zamknięty. Kolejne miejsca się zamykają. Wyspa zaczyna poddawać się kwarantannie. Niepokój wisi w powietrzu, które powoli zaczyna gęstnieć. A ja czuję, że ten swój spokój mam tylko pozorny, zewnętrzny, bo gdzieś głęboko w środku, tli się mały wulkan obaw i zmęczenia sytuacją.

Dostaję w końcu wiadomość, padło na piątek. Dobrze, lecę. Podczas pożegnalnego grilla z nowymi przyjaciółmi i czwórką innych turystów, dowiaduję się, że w weekend Brazylia zamyka niebo. Nie przelecę przez nią zgodnie z planem. Raczej. Nic nie jest pewne. Wszystko zmienia się z godziny na godzinę. Świat wariuje. Ja powoli też… Wszystko wskazuje na to, że mogę utknąć w Santiago, gdzie w ten sam weekend chcą już ograniczyć wyloty. Dramat.

Odurzona winem i nowymi informacjami, dzwonię do Romka. Znajomi namawiają, by zostać. Dostanę nawet własne łóżko i tylko wody w prysznicu nie mają ciepłej, ale kot ma mnie grzać… I atmosfera. Hm. Łamię się tak bardzo… Ale słyszę Romka w telefonie i wiem, że zwyczajnie chcę już do niego lecieć! Tęsknię coraz mocniej.

Próbujemy ostatniej opcji. Jeśli uda się kolejny raz przenieść lot, tym razem na sobotę, to lecę. Jak nie, zostaję.
Dzwoni zostawiając mnie na linii i – o dziwo – bez problemu się udaje! Wprawdzie jeden z biletów jest ostatni na konkretny samolot, a trasa totalnie zmieniona, ale może to i lepiej? Brazylia i jej problem odpada. Tyle, że Madryt to wcale nie jest teraz bezpieczne miejsce pod kątem koronawirusa… Zamiast Berlina – Frankfurt nad Menem. Ale to już wiedzieliśmy wcześniej, że z Berlinem są jakieś problemy. Z Gdańska do Frankfurtu jest sporo dalej samochodem, niemniej kochany mąż mówi, że i tak wyjedzie. Żebym już po prostu wracała do domu.

Tej nocy niemal nie śpię. Mój organizm ze stresu wariuje. Cały luz dwóch miesięcy roztrzaskał się jak fale o skały tej wyspy i poziom nerwów wypłukuje mnie z odporności z godziny na godzinę. Zaczynam bać się tej drogi. Panika przeciekająca z Europy poprzez media, zaczyna mi się udzielać. Rano pędzę do apteki, zbieram się w sobie, pakuję i jadę na lotnisko.

Żegnając się z chilijskimi przyjaciółmi walczę, by się nie rozpłakać. Ale jestem tak zmęczona tematem i zdeterminowana, by uciec od tego wszystkiego do Domu przez duże D, że udaje mi się zobojętnieć i zwyczajnie czekać na lot. Przecież tu wrócę, ale na razie czas wyjechać.

Koronawirus na świecie | Mataveri lotnisko podczas ewakuacji turystów

Wiele godzin trwa chaos na lotnisku. Nie wyrabiają z niczym i zamiast puszczać drugi samolot (czyli mój), długo jeszcze walczą z pierwszym, wywołując wciąż jakieś nieobecne nazwiska. Wiatr wieje jak szalony, znów idzie sztorm, którego już nie zobaczę. Ale widziałam, wystarczy. Słońce smaga twarz na zmianę z wichurą i zastanawiam się jak bardzo czerwona będę następnego dnia.

Niespodzianka na pożegnanie ukochanej Rapa Nui

Gdy po blisko sześciu godzinach siedzenia na zewnątrz docieram do miejsca check-inu, mimo wszystko uśmiecham się do pani za ladą i witam ją w języku rapanui słowem: Iorana! Rozświetla jej się twarz. Większość ludzi ma pretensje, jest poddenerwowana, wszyscy są zmęczeni. Pewnie urzekło ją, że mimo wszystko ja jej nie obwiniam (no bo o co ją?!).

Wręcza mi po chwili bilet z uśmiechem, mówiąc, że ma dla mnie prezent. Dostaję podwyższenie do klasy biznes na ten lot. Nie wierzę! Sporo ponad sto lotów w życiu za mną, ale to pierwszy taki przypadek. I to akurat TU, akurat na pożegnanie z TĄ Wyspą i w TAKICH zwariowanych okolicznościach!! Na mega zmęczeniu… lot biznes klasą… no bajka!
No i czy trzeba szukać lepszej symboliki?? ♥

Dziękuję jej słowem maururu i uśmiecham najszerzej jak potrafię na dość zmęczonej twarzy. Zabieram plecak i idę do samolotu. Zapowiada się dobrze!
Czy tak już będzie do końca?

Niestety nie.

Choć sam ten moment jest cudowny i cały lot jak marzenie!
Gdy samolot wznosi się do góry, a ja widzę ukochane wybrzeże z lotu ptaka, tak szybko oddalające się ode mnie, po policzkach znów płyną mi łzy. Dociera do mnie nagle, że właśnie kończy się moja kompletnie niezwykła przygoda z Rapa Nui. Jedna z najbardziej niezwykłych podróży w życiu. Pomimo niezbyt przyjemnych okoliczności na koniec, przepychająca się na podium z podróżą dookoła świata.

Kocham tę wyspę tak bardzo!!!

Powrót do domu przez świat pełen koronawirusa

Dwie największe zalety lotu biznes klasą? Obiad w szkle, a nie plastiku (można bardziej eko? Można! To wolałabym tak dla wszystkich!) i to siedzenie, które jednym przyciskiem przeradza się w łóżko… no rewelacja. Zasypiam po jedzeniu momentalnie i budzę się 15 minut przed lądowaniem, bo pilot gada coś i gada uparcie…

Odbieram swój plecak z taśmy, jako jeden z pierwszych bagaży (priorytet kasy biznes, ach!) i dzięki temu przechodzę przez pół puste lotnisko. Prosto do wyjścia, gdzie czeka na mnie bus bezpośrednio do hotelu. W pogotowiu mam żel antybakteryjny, podaję bagaże, siadam z samego przodu, zasuszam ręce spirytusem i jedziemy. W hotelu wszyscy w maseczkach, udaje się bez specjalnego kontaktu z ludźmi szybko dotrzeć do pokoju.

Na śniadaniu może być max 10 osób w sali i rozkładają nas po odległych stolikach. Zjadam, piję kawę, idę do pokoju i znów kładę się spać. Serio mam co odsypiać, a odporność, to wypoczęty organizm. Załatwiłam sobie pokój do 15:30, bo chcę jechać prosto na lotnisko, więc byleby wstać na prysznic i w drogę. Znów udaje się wszystko z dala od ludzi i tylko w busie i samolocie jest ta styczność, której ciężko uniknąć. Ale nikt nie kicha, kaszle czy smarka, a jeśli już, to z dala ode mnie i mojego najlepszego przyjaciela w tej trasie – żelu antybakteryjnego.

Lotnisko też bardziej puste niż zwykle. Spokojnie można omijać ludzi i chodzić pustymi ścieżkami. W kolejkach są taśmami zaznaczone odstępy, by zachować odpowiednią odległość, fajna sprawa. Naprawdę jestem pod wrażeniem, że można być w takim miejscu, ale czuć tę izolację.

Koronawirus na lotniskach - środki bezpieczeństwa podczas pandemii

No i tylko w samolocie wszystkie miejsca zajęte. Siadam koło pana, który obawia się mnie pewnie tak, jak ja jego. Ale całą drogę żadne z nas nie okazuje objawów choroby, więc czuję się spokojniejsza… troszkę. Lot z Santiago de Chile do Madrytu jest długi, nie czarujmy się, to kawał świata. Na szczęście jest nocny, więc buff na twarz, opaska na oczy, korki w uszy i przesypiam [pozornie bezpiecznie] większość czasu.

Brzmi dobrze? No to musiałam wlecieć w Europę, by zaczęły się kolejne schody.

Europa | Madryt – zamieszanie na lotnisku

Mam blisko trzy godziny na posiłek, kawę i laptopa, żeby dokończyć list z podróży w formie newslettera do czytelników. ALE…

Najpierw nie ma mojego bagażu na taśmie, a za pół godziny wylatuje samolot LOTu w ramach akcji lot do domu. Ma lecieć do Warszawy, nie do Frankfurtu, więc byłoby dużo łatwiej i Romkowi i mnie samej. Wprawdzie 800 PLN za lot z Hiszpanii to zdecydowanie więcej, niż kiedykolwiek płaciłam za taką odległość (zwłaszcza przy zakupionym innym bilecie na podobną trasę, który już się nie zwróci), ale w takich chwilach kasa spada na dalszy plan.

Niemniej, bez bagażu nie polecę. Szczególnie, że lot jest z innego terminala. A jak się okazuje, ten inny terminal to nie jest beztroski rzut beretem od obecnego, a jedzie się do niego autobusem, jakby przez osiedla blokowisk(!), obwodnicami i jest naprawdę daleko! Autobus jeździ jeden, raz na jakiś czas, a kolejka do niego, jak za kiełbasą 30 lat temu. O odstępach nikt na zewnątrz już nie informuje, a stoi się poza budynkiem, więc nie mając kurtki w podręcznym, zwyczajnie marznie się jak… no tak jak ja.

A co z bagażem? Z jakiegoś powodu nadano go od razu na Frankfurt nad Menem, choć bilet wydano mi tylko do Madrytu. Bo w Santiago powiedziano mi, że nie mogą mi wydać łączonego. Zapomniano niechcący wspomnieć, że bagaż jednak poleci dalej. No cóż, niby spoko, ale fajnie byłoby wiedzieć.

Przynajmniej problem LOTu do domu się rozwiązał.

Czekam ponad godzinę marznąc na zewnątrz przy tej absurdalnej zmianie terminala, aż w końcu docieram do terminala nr 2. Szukam stoiska lotów do Niemiec i o dziwo jestem druga. Super!

Tia… super. Przynajmniej do momentu, gdy pani przy odprawie mówi, że z polskim paszportem niestety nie polecę. Niemcy właśnie zamknęli niebo dla wszystkich, poza swoimi obywatelami z niemieckim paszportem……

Biletu nie będzie

No i pozamiatane. Oczywiście walczę. Rozmawiam, tłumaczę, że mąż już po mnie jedzie, jest w Niemczech. Ona, że to niemożliwe, bo granice zamknięte. Pytam, czy chce go do telefonu, ale kobieta nie chce. Jak będę miała oficjalne potwierdzenie opuszczenia kraju w trybie natychmiastowym (pociąg, samolot, autobus), to wyda mi bilet. Bez tego nie może. Bo policja na lotnisku we Frankfurcie mnie nie wpuści do kraju, a oni [linia lotnicza] mają zapobiec utknięciu kogokolwiek na terenie lotniska, więc biletu nie da. Nieważne, że mam opłacony. Ostatni z samolotów!

Dwie godziny zamieszania. Romek jedzie na policję, ja dzwonię do Ambasady, Tomko [przyjaciel] szuka mi transportu z biletem – wszystko nie wypala. Policjanci zdziwieni, ambasada nie odbiera, transportu na dziś do Polski nie ma.

Tłumaczę po raz n-ty, nie odchodząc już na bok, że zamknięte granice są od strony zachodniej, ale do Polski możemy przejechać! Mąż może potwierdzić na komendzie, że jest na terenie Niemiec, bo przyjechał po mnie! No i, że jeszcze dziś wracamy do domu…

Nagle – po blisko dwóch godzinach przepychanek – coś zaskakuje. Kobieta odkłada telefon od zwierzchnika, wstaje i mówi, że musi już iść pod bramki, ale mają wydać mi bilet. Jeszcze nie wierzę!

Lecę!!

Wprawdzie nie wiem co będzie na lotnisku we Frankfurcie, ale jakoś tak mi się wydaje, że jak już będę TAM i Romek też, to coś wymyślimy. Musi się udać! Chcę być już bliżej domu, byleby bliżej… i chętnie z dala od okrutnie zainfekowanego Madrytu!

Cała ta akcja zajmuje tak dużo czasu, że nie mam szans na jedzenie. Słabo mi z głodu i nerwów. Od dwóch dni jestem w drodze i czuję, że ledwie idę. Jest mi ciężko, bo w dwuczęściowym podręcznym mam: laptopa, kable, ładowarki, lustrzankę, bezlusterkowca, zakupione książki i płyty z muzyką, wodę i miliardy innych ciężkich rzeczy. Ale prawie biegnę!

Zdążam szybko do łazienki i prosto na samolot. Jako przedostatnia wchodzę na pokład. Ta sama kobieta śmieje się przed wejściem, że już nie potrzebuje mojego paszportu – zna go na pamięć po ostatnich dwóch godzinach… (sic!)

Samolot jest wypełniony po brzegi. Ledwie mam gdzie wcisnąć podręczny bagaż. Na moim miejscu ktoś siedzi, więc przez moment serce mi staje, że mają nadprogramową liczbę pasażerów, ale na szczęście ktoś tam zamienił, bo chciał razem itd. Mam to gdzieś, wszystko jedno jakie to miejsce, siadam we wskazane i chcę już lecieć.

Podróż samolotowa podczas pandemii koronowirusa

Zasypiam jeszcze zanim wpadnę na to, by wyjąć i nadmuchać poduszkę. Męczę się tylko ze spadającą głową, ale jestem tak zmęczona, że nie mam sił po tę poduchę sięgać. Gdy lądujemy chce mi się krzyczeć z radości. Ale czy nie za wcześnie?

Niemcy tylko dla Niemców. Poniekąd…

Na lotnisku stoi przy wejściu kobieta i woła w języku niemieckim i angielskim na zmianę: tylko obywatele Niemiec! i wskazuje drogę. Udaję, że nie słyszę, lub nie rozumiem – wszystko jedno – idę za wszystkimi. Ale gdy dalej są już wszędzie kartki: TYLKO niemieckie paszporty, omijam automatyczne bramki i z bijącym sercem idę w stronę celników. Witam się uśmiechem i podaję bez słowa paszport.

Świdrujące spojrzenie i bardzo ostro wypowiedziane w moją stronę zdanie po niemiecku. Robię zakłopotaną minę i mówię nieśmiało po angielsku: przepraszam, ale nie rozumiem. Powtarza podobnym tonem już po angielsku:

  • Jesteś obywatelem Polski?
  • Tak
  • I gdzie teraz zamierzasz się udać?
  • Do domu w Polsce, do Gdańska.
  • Jak?
  • Samochodem.
  • Ktoś Cię tam zabierze? Jakiś przyjaciel?
  • Mąż
  • Mąż jest Polakiem?
  • Tak, Polakiem
  • I czeka na Ciebie na lotnisku?
  • Tak
  • I od razu jedziecie do Polski, prosto?
  • Tak, prosto do granicy i do domu.
  • Dobrze.

Podaje mi paszport i odchodzę na nogach jak z waty. Serio, ten ton, ten ostry niemiecki na początku… noszzz… ciary tak nieprzyjemne, że aż mi przyszły na myśl wszystkie wojenne filmy. Nie polecam doznania.

Ostatnia kwestia. Bagaż…

Oby był, oby był, oby BYŁ!!! Jeśli go nie będzie, to dramat. Ani jechać do Polski, ani czekać, ani zostawać w Niemczech, które nie wiadomo co zrobią z granicami za kilka godzin! Rzadko martwię się tak na zapas, ale ostatnie dni, to takie pasmo różnych zdarzeń, że trudno się powstrzymać…

Uruchamiam telefon, by zdzwonić się z mężem i wskakują mi trzy powiadomienia od Googla. Lot Santiago-Sao Paulo odwołany. Lot Sao-Paulo-Zurich odwołany. Lot Zurich-Frankfurt nad Menem odwołany… O ostatnim wiedziałam, ale byłam bardzo ciekawa dwóch poprzednich. Krótko mówiąc, gdyby Romek nie przełożył mi powrotu z Santiago na dzień wcześniej przez Madryt, to scenariusz z pożegnalnego grilla właśnie by się urzeczywistnił. Utknęłabym w Chile. Udało mi się wydostać zatem ostatniego dnia! Rrranyyy ostatniego dnia!!! Zakręciło mi się w głowie z wrażenia.

Owszem, znam temat organizowanych lotów do domu, ale z Chile do Polski nie było. Od początku w Ambasadzie informowali, że trzeba będzie [na własny koszt] dostać się do innego kraju Ameryki Południowej, ale na razie nie wiadomo, czy to będzie Brazylia, czy na przykład Panama. A różne granice zamykają się co chwila. To naprawdę mogłoby być bardzo skomplikowane, a ja po zimie na końcu świata mam bagażu napraaawdę sporo i ciężko. I bez kółek.

Jak dobrze, że nie muszę tego próbować!

Plecak wyjeżdża na taśmę. Romek już powoli dojeżdża pod lotnisko, chyba się uda!!… Uda się?

Wkurzam się po chwili, że właśnie jestem na pierwszym lotnisku w życiu, gdzie za wózek przy bagażach trzeba zapłacić. 1€ to nie dramat, ale to tak irytujące, że pakuję plecaki na siebie i sunę powoli w stronę wyjścia.

Wszystko razem waży chyba tyle, co ja sama. Ale to poczucie wolności… widok kawiarni z kawą i bułkami oraz świadomość, że zaraz zobaczę Romka….. omg!! Nie do opisania!!! ♥

Ostatnia prosta do Domu

Jedziemy do Gdańska autostradami (głównie po niemieckiej stronie) niemal 12h. Dla Romka to pełna doba w samochodzie bez przerwy! Dla mnie to prawdziwy Bohater. ♡ Na granicę pod Szczecinem docieramy dokładnie o wschodzie słońca. Cudny widok! ☼

Koronawirus i pandemia. Wschód słońca na granicy polsko-niemieckiej

Podjeżdżając na przejazd graniczny, jako jedyny samochód, powodujemy lekkie ożywienie dziwnych postaci w kombinezonach. Wygląda to lekko straszno, bo dotąd widziałam u ludzi jedynie maseczki. A tu nagle jak w laboratorium, tyle, że na świeżym powietrzu. Jednak obsługa – w kontraście do wyglądu – sympatyczna i sprawna. Wypełniamy papiery, odbieramy pouczenie o kwarantannie i spokojnie ruszamy dalej.

Choć to jeszcze kawałek, już czuję się jak w domu! W Domu!!!!!!
Kilka godzin później nawet dosłownie, bo we własnym mieszkaniu. ♥

To takie cudowne uczucie znaleźć się we własnym kraju, gdy ostatni tydzień upływa pod olbrzymim znakiem zapytania, czy i kiedy się to uda.

Wchodząc do mieszkanka pytam [łaskawie] Romka, czy mogę zająć łazienkę i od razu po zdjęciu butów idę pod prysznic. By zmyć z siebie to…. WSZYSTKO! Jeden z najlepszych pryszniców w moim życiu! ;)))

***

W dniu gdy zaczynałam pisać ten post, padła oficjalna informacja o pierwszej osobie zainfekowanej przez koronawirus na Wyspie Wielkanocnej. Gdy kończę, niestety już nie ma miejsc w szpitalu i Chile wysyła na wsypę specjalny samolot po osoby potrzebujące szczególnej hospitalizacji. To i tak dobra wiadomość, że mają taką możliwość (to 5h drogi samolotem!), a Chile jest średnim opiekunem Rapa Nui (delikatnie powiedziawszy).
Piszę o tym tylko dlatego, by pokazać, że nie każde odizolowane miejsce jest tak bezpieczne jak się może wydawać. Dopóki jest dobrze, to jest dobrze. ALE… zawsze jest jakieś ale. Wiadomo.

14 komentarzy
4

Powiązane wpisy

Napisz co myślisz!

14 komentarzy

Szymon, Znajkraj 30 marca 2020 - 21:26

Ale to było… romantyczne! ❤️

I jeszcze ten „dom” odmieniany na różne przypadki i nagle… „do Gdańska”. Pięknie zabrzmiało! :)

Pozostaje tylko napisać „witaj w domu, witaj w Gdańsku!”, dobrze że się udało!

Pozdro dla Męża :)

Reply
Ewa 31 marca 2020 - 23:56

Szymonie, przyznam, że nieco zaskoczyłeś mnie słowem „romantyczne” w tym kontekście, ale jakby spojrzał na to z innej perspektywy… i przymknął oko na poziom stresu, to może trochę… :D A Gdańsk już faktycznie jest moim nowym Domem :)))
Dziękuję! Dziękujemy!! I również pozdrawiamy^^

Reply
Magdalena Krychowska | OkiemMaleny.pl 31 marca 2020 - 00:00

Powrót równie emocjonujący jak początek wyprawy ;-) Cieszę się, że wszystko się ułożyło i smutno mi, że Rapa Nui nie została małym, wolnym od korony punkcikiem na mapie. Miałam cichą nadzieję, że tak się stanie. Witaj w domu :)

Reply
Ewa 31 marca 2020 - 23:59

To prawda Malena! Ty faktycznie znasz temat dość dobrze :)) emocji temu wszystkiemu nie mogę odmówić.
I ja również bardzo kibicowałam wyspie w kwestii uchronienia się przed tym dziadostwem. Bardzo się o nich teraz martwię, ale jestem dobrej myśli. Staram się! Dziękuję Kochana! ♥

Reply
Hanka 31 marca 2020 - 08:55

Ewa, bardzo się cieszę, że udało Ci się wrócić do domu i jesteś bezpieczna! I jestem pełna podziwu dla Romka, ten wyjazd na lotnisko, wow! Trzymajcie się ciepło!!!

Reply
Ewa 20 maja 2020 - 21:43

♥ dzięki wielkie Hania! Udało się wszystko zgrać na szczęście. No i na Romka narzekać nie mogę [wiesz, nie wolno mi;)))]. Ściskamy mocno! ;*

Reply
Łukasz 31 marca 2020 - 15:13

Cieszę się, że udało Ci się bezpiecznie wrócić!

Reply
Ewa 31 marca 2020 - 23:59

Dzięki wielkie Łukasz, ja również bardzo się cieszę :) pozdrawiam ciepło!

Reply
Aga Dubińska 1 kwietnia 2020 - 10:52

Ewa, mam bardzo ambiwalentne odczucia: zazdrość, strach, podziw za odwagę. Nie stać by mnie było na takie posunięcia. Z drugiej strony, bardzo Ci zazdroszczę tych printskrinów (hehe) w głowie, z obrazami sytuacji, w ogóle z obrazami… Jesteś niesamowicie odważna.

Reply
Ewa 1 kwietnia 2020 - 22:30

Aga, nie wiem jak z tą odwagą, choć tchórzem raczej nie jestem ;) ale to chyba jednak bardziej konsekwencja. Jak już byłam tam gdzie byłam, to musiałam podejmować decyzje, by wybrnąć jak najlepiej. A wtedy już zadziałała intuicja, choć mną jeszcze zawsze szargają sentymenty…:D Niemniej, myślę, że miałam mimo wszystko masę szczęścia w tym wszystkim (karmy?) i cieszę się ogromnie, że tak właśnie się to skończyło. Ściskam mocno!

Reply
Karol 8 sierpnia 2020 - 17:30

Cieszę się niezmiernie, że wszystko dobrze się skończyło.

Reply
Ewa 2 października 2020 - 15:08

Nie będę ukrywać, że ja również ;) Dziękuję Karolu!

Reply
Michał W 6 września 2020 - 07:47

Masz za sobą niewyobrażalnie stresujące sytuacje, te dylematy czy zostac czy wracać, niepewność z każdej strony, i kłody pod nogi jedna po drugiej …. Gratuluję, że się nie poddałaś choć pewnie było blisko, zwłaszcza w Madrycie. Wspaniale to opisałaś, super sie to czytało, jak jakiś thriller podróżniczy! Tak sobie myślę że sprawdziłabyś się w podróżach na standby, którym towarzyszy podobna adrenalina i przy których wytrwałość to podstawa sukcesu. Wspominam moje przygody na standby z łezką w oku, doznania dość podobne, ale bez kontekstu wirusa i zamykanych granic.

Reply
Ewa 2 października 2020 - 16:29

Dziękuję Michale! Thriller podróżniczy brzmi faktycznie bomba! :D Już miałam propozycje książki, serialu z tym scenariuszem, opowieści z cyklu „spać mi się chce, podnieś mi ciśnienie” ;))) ale tym thrillerem mnie niemal przekonałeś! :)
Niewiele wiedziałam o podróżach standby i aż weszłam na Twój blog, by o tym poczytać. I wiesz, wszystko zależy od rodzaju podróży, ale byłabym chyba gotowa spróbować!
Pozdrawiam Cię serdecznie! Jak będziesz znów kiedyś w Polsce – daj znać. Kawa zawsze spoko^^

Reply

Ta strona korzysta z ciasteczek (cookies), dzięki którym może działać lepiej. Zamknij, akceptuję Zapoznaj się z polityką prywatności i plików cookies.