…chilli Sukhishvili! – tak właśnie miałam ochotę zakończyć tytuł artykułu, ale nie brzmiałby zbyt poważnie. Tutaj lepiej, prawda? Przecież każdy pretekst do uśmiechu jest dobry. A gdy złapię dobrą głupawkę, to wciąż czuję, że rymuję! Może powinnam wiersze pisać, tylko na to już czasu nie znajdę. Skupię się więc na wydarzeniu kulturalnym, które narodziło się w gruzińskich sercach, a z pomocą zdolności, przebojowości i odwagi, podbija świat od wielu lat! ;) Tylko mi wciąż było jakoś nie po drodze na ten spektakl, choć polowałam długo i zawzięcie. Gdy ja byłam w Gruzji, oni byli gdzieś we Włoszech. Podczas mojego kolejnego pobytu w Tbilisi, zespół koncertował w Polsce i trudno było mi uwierzyć, że aż tak się rozmijamy! Choć do czasu. Bo jak to mówią najmądrzejsi z mówiących – do trzech razy sztuka! – gdy się czegoś bardzo szuka… ;)) Okazało się bowiem, że dokładnie w dniu mojego trzeciego przylotu do zakaukaskiej perełki, Narodowy Balet Gruzji „Sukhishvili”, celebrować miał 110 rocznicę narodzin założyciela – Iliko Sukhisvili. W rodzinnym mieście, na własnych deskach i przed wierną publicznością. Co za szczęście! Ale czy od początku było tak szczęśliwie? Oj nie. Posłuchajcie…
Nie chcę znać żadnych początków ;) wolę od razu przejść do akapitu o show
Narodowy Balet Gruzji SUKHISHVILI – przedstawienie
Zwariowany czas przed koncertem
Do Tbilisi przyleciałam chwilę po czwartej w nocy. Nie mylić z ranem, bo dla mnie do rana, od godziny 4-ej, jest dużo dalej niż do Warszawy. Teraz wystarczy szybko wydostać się z lotniska i odespać zarwaną noc. Tylko jeszcze bagaż, bankomat, doładowanie tutejszej karty telefonicznej i… no tak – pierwsze schody. Dlaczego gruzińskie automaty do doładowań nie mają nigdzie zapisanej informacji, że nie wydają reszty?! Robi się zamieszanie, ktoś chce mi pomóc, więc prowadzi do lotniskowego oddziału banku. W okienku ktoś kręci głową – reszty nie będzie. A ja dźwigam wielki plecak, torbę, wodę… i – na kurzą stopę – dlaczego tu jest tak gorąco?! W Polsce było przynajmniej 10 stopni mniej. Zdejmuję kurtkę, a tu znów ktoś mnie gdzieś woła i pyta uparcie po rosyjsku, na co ja po angielsku, no to on po gruzińsku. No koszmar. Spać mi się chce, jestem głodna, spocona i marzę o kawie. Albo śnie. Albo najlepiej jednym i drugim! Godzina dyskutowania, marszu od okienka do okienka – a reszty i tak nie będzie. Cóż – uczcie się na moich błędach.
Wtaczam się w autobus nr 37 i okazuje się, że bez drobnych nie kupię biletu. Wsiada też jeden z „pomocników mojej niedoli” z lotniska, śmieje się i płaci za mój przejazd życząc powodzenia. Czuję się jak dziecko rozpaczy i królowa pecha, ale uśmiecham się najserdeczniej jak potrafię, siadam i jadę pod Victory Monument (Pomnik Zwycięstwa), gdzie czeka już na mnie Rafał ze Spirit of Georgia. Chyba od dwóch godzin, bo na tym lotnisku i w drodze to jednak trochę mi zeszło. Ale teraz już będzie z górki – wmawiam sobie w drodze do pokoju – potrzebuje tylko snu. A za kilka godzin wymarzony koncert! To będzie piękne zwieńczenie kiepskiego początku dnia. Choć zawsze „nowy dzień” może zacząć się dopiero jak wstanę, prawda? No właśnie. Jeszcze tylko wyjmę sukienkę na wieczór i….. moim oczom ukazuje się krem nawilżający do ciała, niezbyt równomiernie rozprowadzony po zawartości plecaka. Nie wierzę! Niech to będzie sen! Żakiet na wieczór też w kremie. Mam 8 godzin. Chce mi się płakać, ale nie mam sił. Znajduję sukienkę i patrzę co się wydarzyło. Przecież dotąd zawsze pakowałam się dość rozsądnie! Wyjmuję opakowanie kremu i już rozumiem. Pozornie fajny wynalazek – aplikacji za pomocą sprayu, nie poradził sobie chyba ze zmianą ciśnień w samolocie i z pełnego pojemnika, został mi pusty. No i mam problem. Zamiast spać, czyszczę co mogę aż w końcu zasypiam.
Lepsze jutro?
Ustaliłam, że po obudzeniu się zaczyna się nowy dzień. Od zera. Prawą nogą wstaję z łóżka i zakładam, że będzie tylko lepiej. Na szczęście kurtka jeansowa pasuje do sukienki. Nie jest to super-eleganckie rozwiązanie, ale głową muru nie przebiję. Idę coś zjeść przed spektaklem i nawet nie denerwuję się specjalnie, gdy zamiast tego co zamówiłam, dostaję danie o które tylko zapytałam jak duża jest porcja. W zasadzie kelnerka ma już i tak wielkie oczy przy każdym angielskim słowie które do niej kieruję, więc nie będę teraz prosić o inne danie, bo spóźnię się na zaplanowany wieczór. A kiedy myślę, że limit pecha wyczerpałam już z nadwyżką, staję z uśmiechem przed Tbilisi Concert Hall i… robi mi się dosłownie słabo. Jest 10 minut przed rozpoczęciem, robię szybkie zdjęcie budynku z zewnątrz, a mój aparat informuje mnie z tępą bezczelnością, że zdjęcia nie zapisze, bo nie widzi karty do zapisu danych. „I zrób mi coś” – widzę oczami wyobraźni złośliwy dopisek poniżej. Wierzyć mi się nie chce. Jestem o krok od czegoś, co chcę zobaczyć od tak dawna, uwiecznić, opisać i nic z tego nie będzie! OK, jest w tym odrobina mojej winy, bo karty zostały przy laptopie, po tym, jak zgrywałam poprzednie zdjęcia… Ale żeby mi tak teraz w twarz?! W takim momencie?? //Na swoją obronę muszę napisać, że normalnie bywam dużo bardziej ogarnięta, ale trzy noce z rzędu niemal bez snu, potrafią zrobić ze mnie właśnie taką sierotkę…
Nie wiem czy to zahartowanie w pechowych maratonach, czy fakt, że trochę odespałam, ale nagle jakieś trybiki w moim mózgu zaskakują i zaczynam kombinować. Po drugiej stronie ulicy są dwie apteki. Hm, apteki… Ale wyglądają trochę jak Rossman, może mają karty microSD… sprawdzę! Nie ma pasów, żadnego przejścia, mam przefrunąć? O, jest! Podziemne…
[19:51] biegnę!
[19:52] wbiegam do kiosku gdzieś w podziemiu i widzę karty!!! Zaczynam po angielsku – jest przerażenie. Pokazuję aparat i wskazuję na półkę za kobietą – załapała i podaje. ALE okazuje się, że ma same micro, bez adaptera. A ja taką to mam i w telefonie, ale jest za mała… Siedem różnych kart, same za małe. Trudno – uśmiecham się, macham i…
[19:54] pędzę dalej!
[19:55] w dalszej części podziemnego przejścia dostrzegam małą wnękę z akcesoriami do telefonów – o to to! Wchodzę, mówię, macham, pokazuję, dyszę i chyba wyglądam na zdeterminowaną, bo pani, choć nie mówi po angielsku, pokazuje pudełko z kartami i JEST!!! MicroSD z adapterem – 8 GB – hurra! Nie pytam o cenę (a rzadko mi się to zdarza), tylko wyciągam portfel i wskazując na kalkulator proszę o wstukanie tam ceny
[19:58] płacę, wybiegam i potykając się na schodach o długą sukienkę, docieram znów pod główne wejście
[19:59] mieszam się z tłumem, który jeszcze częściowo nie dostał się do środka
[20:01] zajmuję wykupione miejsce i trzęsącymi się rękoma wkładam kartę do aparatu, dysząc przy tym jak stary kundel po wdrapaniu się na piętro, ale mam, m-a-m! Udało się!!
[20:05] po wejściu wszystkich do środka – podnosi się kurtyna…
Narodowy Balet Gruzji SUKHISHVILI – przedstawienie
Emocje buzują mi w głowie, a podekscytowanie sięga zenitu. Na scenie siedzi orkiestra, lekko z tyłu, po lewej stronie. Skład na pierwszy rzut oka sugeruje jakby mieli grać do tanga. Jednak styl nijak do niego nie nawiązuje. Uff, nie pomyliłam koncertów! Niebieskie światła tworzą tajemniczy klimat i wchodzą tancerze. W zasadzie w połowie jakby wpływali, bo choć nogi panów widać, to kobiety w swych długich sukniach sprawiają wrażenie nieporuszonych. Jakby przymocowane do ruchomego chodnika, sunęły po scenie w kierunkach wyznaczonych przez prowadzących je partnerów. Gdyby nie ruchy rąk, można by pomyśleć, że paniami są manekiny. Ale wygląda to imponująco, zgrabnie i z wdziękiem.
Za chwilę klimat zmienia się dość mocno, bo z biało-niebieskiego światła przechodzimy w czerwone i parkiet opanowują panowie. Dają przeróżne popisy zwinności, a akrobacje przechodzą po chwili w coś, co kojarzy mi się z wielką stonogą. Trochę zabawne, trochę zaskakujące, a na pewno bardzo oklaskiwane. Zresztą brawa są co chwilę. Przy wejściu, zejściu nowych artystów, podczas popisów i gdy coś zaczyna śmieszyć. Publiczność jest zachwycona i widać od razu, że bawi się znakomicie. Co więcej, jestem przekonana, że zna repertuar i tylko czeka na ulubione momenty. Zawsze słyszałam, że Gruzini uwielbiają swój Narodowy Balet, ale teraz widzę na własne oczy, że nie ma w tym ani odrobiny przesady. Są dumni ze swoich tradycji i zdolnych wykonawców. Ileż z tego moglibyśmy się od nich nauczyć! Zawsze słyszę, że ten naród ściga zachód powoli i uczą się od nas wielu rzeczy. Mam nadzieję, że jednak nie wszystko przejmą od nas i lokalny patriotyzm zostanie w ich krwi w dużo lepszej kondycji niż nasz… Z refleksji wybudzają mnie kolejne brawa.
Na scenę wracają kobiety, które z prawdziwym wdziękiem prezentują zwinny taniec w strojnych kostiumach. Wygląda to pięknie, ale czegoś mi brakuje. Już wiem. Słowa wyjaśnienia. Tablicy, transparentu, znaku dymnego lub lektora. Kogokolwiek, kto wyjaśniłby co oglądam. Dziewczyny wyglądają jak majętne panny, bo stroje i biżuteria nie prezentują biednego regionu. A więc kim są? Z jakiego okresu? Czy opowiadają jakąś historię? Tego nie wiem i nie dowiem się już do końca. Szkoda, że chociażby małych programów przed koncertem nikt nie rozdawał. Bo choćby chwilę później wchodzi scena kontrastujących ubrań. Dużo skromniejsze, biedniejsze. Panie w chustach na głowach, kolory sukien raczej plebejskie. Czapki panów z kolei widziałam gdzieś w muzeum, ale nie pamiętam regionu kraju, a bardzo mnie to teraz ciekawi. No nic, braki informacyjne rekompensują zgraniem i zwinnością na scenie. Czasem wchodzą soliści sugerujący damsko-męskie podchody, a czasem tańczą wszyscy. Piękny popis, świetnie zgrana muzyka, ogromna energia bijąca ze sceny. Chłonę to wszystko całą sobą i uśmiecham się, jak pozostała cześć widowni.
Jednak po głowie krążą mi wspomnienia z podobnych spektakli w odleglejszej Azji – Mjanma, Tajlandia, Junnan – tam wyświetlano w przynajmniej dwóch językach opisy, teksty, ciekawostki. Wszystko było jasne i żałuję, że tu nie jest. Tego akurat mogliby się uczyć od wschodnich (tym razem) sąsiadów, nie wszystko z zachodu najlepsze! Zwłaszcza, że jeżdżąc z tym repertuarem po świecie, powinni chcieć cokolwiek wyjaśnić, opowiedzieć o swym kraju, zasugerować. Może nawet pobudzić wyobraźnię! Apogeum niedosytu przechodzę, gdy na scenie stają trzy kobiety. Wyglądające jak obraz królowej, ale jakby z trzema głowami(??). Pewnie chodzi o ukochaną królową Tamar, ale dlaczego w trzech osobach? Ja rozumiem u-bóstw-ianie, ale aż tak? (sic!) Zresztą, na początku bardziej mi to przypomina pogańskiego Światowida. Ta czy inna wiara, coś boskiego tutaj jest. Ruchy są bardzo oszczędne, z dużą dostojnością, tak, to musi być Tamar. A jednak to tylko moje domysły. A co, gdybym nigdy nie słyszała o królowej i poszła na spektakl z wiedzą nijaką? Hm., mam nadzieję, że chociaż poza granicami Gruzji mają jakiś pomysł na przedstawienie elementów spektaklu w sposób konkretniejszy niż sam taniec.
Po tajemniczej trójcy kobiet, znów pojawia się liczna i bogata część gruzińskiego społeczeństwa. A może to inna epoka? Jest wesoło, głośno i bardzo kolorowo. Do czasu, bo przez chwilę oczarowywać nas będzie zdolne trio, gdzie dwóch mężczyzn zabiega o jedną kobietę. Albo są bardzo znani, albo zwyczajnie znakomici, bo brawa otrzymują potężne. Po oklaskach – przeplatanka – tańczą panie i panowie, bogatsi z biedniejszymi, tancerze z tancerkami, damy z wojownikami – nie ma czasu na nudę! Zwłaszcza dla mnie, bo walczę jak mogę z ciemnością miejsca, ciągłym ruchem i nie zawsze korzystnym oświetleniem, by uwieczniać te chwile jak najlepiej. I chociaż efekty nie są tak cieszące jak bym chciała, to przecież – po takiej akcji ze zdobywaniem karty – za łatwo nie odpuszczę!
Poza brakiem programu, do reszty trudno mi się przyczepić. Tancerki pokazują klasę za każdym razem, bez względu na stroje i prezentowany status społeczny. A męska reprezentacja często robi prawdziwe show. Dużo w nim walki i rywalizacji, choć jest też zabawa z humorem i dystansem. To znakomity dowód na to, z jaką pasją i pomysłem Iliko Sukhisvili oraz Nino Ramishvili tworzyli niegdyś ten obraz. Ich wiedza, doświadczenie i ogrom pracy dały efekt, który wciąż podziwiany jest na wielu deskach świata, a własna publiczność, na każdym przedstawieniu, cieszy się jak dziecko z największej porcji lodów.
Z kolei coś, co rozbraja mnie najbardziej, to noże i kolana! Ciekawe zestawienie, wiem.
Jednak przy mojej wątpliwej niezawodności kolan, patrzenie jak ktoś wyskakuje w górę i upada na zgięte nogi zderzając się z deskami… Albo kręci się na nich po scenie… Czy walczy w tej samej pozycji… no szok! Generalnie, gdyby ktoś zrobił mi zdjęcie podczas oglądania tych scen, mój twarzowy grymas bólu (z samego patrzenia!), mówiłby wszystko.
A noże? Jestem po wiolonczelowych szkołach muzycznych i wciąż pamiętam, jak obrywało się wszystkim wiolonczelistom za robienie dziur w scenie, nóżką od instrumentu. No a co my biedni mogliśmy na to poradzić?? Nie zawsze były kauczukowe podkładki i inne sprytne przyrządy, które od jakiegoś czasu są ogólnodostępne. A tu? Panowie widowiskowo wbijają noże w deski z różnych wysokości i za każdą dziurę dostają gromkie brawa! Tu ja jestem w szoku, a co ma powiedzieć taki dyrektor sali koncertowej w jakimś Lublinie, czy Gdańsku po występie grupy artystycznej z Gruzji? Przyznam, że jestem ciekawa…
Pomijając jednak dziury w podłogach, czy kolanach, cały występ – od początku do końca – robi spore wrażenie na oglądających. Z jedną przerwą, całość trwa ponad dwie godziny. Nie czuje się ani zmęczenia ani znużenia. Zmiany tempa, choreografii, ilości artystów, kolorów i instrumentów cały czas wprowadzają w coraz to nowszy świat pełen obrazów jak z baśni. Na koniec mój ulubiony utwór i chyba najbardziej popularny, bo zostawiony też na bis.
Tam, gdzie wszystko się zaczęło…
Znam go już od blisko roku, bo pierwszy raz miałam okazję zobaczyć zwiastun przedstawienia na festiwalu w Jarosławiu. Nie dlatego, że tam wystąpili, ale to tam miała początek moja historia z Gruzją na poważniej. Być może czytaliście o tym, jak pojechałam rowerem, wzdłuż wschodniej granicy Polski, własnie na ten festiwal. Jedną z gwiazd wydarzenia był gruziński zespół Sakhioba, który odstawiając swoje gwiazdorstwo na bok, spędzał czas z nami ucztując, śpiewając i zacieśniając więzy. Wtedy narodziły się nowe przyjaźnie, postanowienia wyprawy i bodźce do poznania kultury Gruzji od jak najszerszej strony. I tak, na jarosławskich schodach, gdzieś pomiędzy 1 a 2 w nocy, Giorgi pokazał nam filmik baletu Sukhishvili, który mnie osobiście oczarował do tego stopnia, że już nie mogłam się doczekać obejrzenia go na żywo. Tamtej nocy nie podejrzewałam jeszcze, że nie minie rok, a zobaczę ich osobiście na scenie w Tbilisi. Ale to w końcu nic dziwnego – przecież tak właśnie powstają cele. A gdy już zostaną postawione, to – w moim przypadku – nie ma takiej siły, by ich nie zrealizować. Wystarczy bardzo, bardzo chcieć.
Ja chciałam – i obejrzałam. Czy warto? Oczywiście, że warto! To były bardzo emocjonujące dwie godziny i jeden z najciekawszych spektakli jakie w życiu widziałam. I chociaż można zobaczyć je w różnych miejscach na ziemi, to ja proponuję wybrać się na Balet Narodowy Gruzji „Sukhishvili” – właśnie w Gruzji. Bo artysta nigdzie nie zostawia swojego serca z takim oddaniem, jak we własnym Domu…
* * *
Chętnym – do zgłębienia wiedzy o samym zespole – załączam link do ich oficjalnej strony
Plus jeden z ciekawszych zwiastunów show w internecie – filmik z koncertów
oraz mój ulubiony filmik z prób
***
Poszukiwania biletów na Sukhishvili proponuję zacząć od >> tej strony :)
* * *
A może ktoś z Was widział ich spektakl kiedykolwiek poza Gruzją? Rozdawano jakieś programy z opisem show? Wciąż mnie to intryguje i bardzo liczę, że moja ciekawość zostanie zaspokojona… ;) Czekam z niecierpliwością na komentarze!
18 komentarzy
Wygląda imponująco !
Czy dużo wcześniej trzeba rezerwować bilety czy raczej jak już siedzą w Gruzji to dają koncerty jeden po drugim?
Jeszcze chciałem spytać o ceny biletów i gdzie można się „przygotować” muzycznie do takiego przedstawienia?
Bo gdzie znaleźć karty SD już wiem :D
Koncert bez przygód jest jak fanta bez gazu ;)
Z tego co ja się dowiedziałam, to żeby złapać ich w Tbilisi, trzeba liczyć trochę na szczęście. Dużo więcej koncertują poza granicami. Także trzeba polować, zwłaszcza, że bilety rozchodzą się szybko. Dlatego trudno mi odpowiedzieć konkretnie, ale jakbym znała już termin podróży, to od razu wyszukiwałabym czy nie ma opcji obejrzenia show w stolicy. ;) Mój bilet kosztował 45 GEL (ok 70 PLN), ale czy zawsze jest taka cena, to nie wiem – to akurat był jubileusz. Choć w Polsce podobno koło stówki (PLN) było za bilet, więc u siebie i tak mają niezłą cenę :)
A przygotowanie muzyczne to najlepiej przez youtube, chociaż ja bym raczej odpuściła. Im mniej się oczekuje po wystąpieniu, tym lepsze wywiera wrażenie…;)
To już drugi, po jedzeniu, dla którego przepadłam, powód, aby zaplanować rodzinny wyjazd w tamte rejony… :)
Wspaniale, że udało mi się dodać kolejną motywację! ♥ Bardzo polecam i trzymam kciuki za organizację wycieczki! :))
Przyznam się, że nie słyszałem o tym rodzaju baletu, chociaż interesuję się muzyką, historią i architekturą tego rejonu świata :)
Wobec tego bardzo się cieszę, że dodałam nową cegiełkę do zbioru Twoich informacji na ten Gruzji. :) Zdecydowanie jest to bardzo ciekawa forma prezentacji sztuki tej części Zakaukazia.
Podobnie jak Wojtek, nie słyszałam wcześniej o tym tańcu, ale przez Twoje słowa przebija taka fascynacja i entuzjazm, że też chętnie bym zobaczyła gruzińskich baletmistrzów w akcji (na żywo).
Bardzo się cieszę, że zainteresowałam Cię ich spektaklem. Mam wobec tego wspaniałą wiadomość – właśnie wyczytałam, że znów będą w Polsce na przełomie zimy i wiosny w 2018 roku! Ale to dla tych, którzy do Gruzji się na razie nie wybierają ;) pozostałym zawsze będę jednak polecać obejrzenie zespołu w ich w rodzinnym kraju.
Super ten balet! I te stroje! <3 Całkiem inne doświadczenie z Gruzji :)
Zdecydowanie, wszystko razem robi widowiskowo niesamowite wrażenie – polecam! :) Zwłaszcza, że to bardzo fajnie pokazuje mentalność i dumę Gruzinów. Zupełnie inaczej później zwiedza się kraj…;)
Nie wiedziałam, że Gruzini są aż tak utalentowani jeśli chodzi o balet. Emocjonujący opis zdecydowanie zachęca do wybrania się na tego typu spektakl. Muszę sprawdzić czy wiosną, kiedy jest planowany występ, będę w Polsce ;)
Sprawdź koniecznie! Nie spotkałam jeszcze osoby, która widziała to na żywo i nie była pod ogromnym wrażeniem :) jestem przekonana, że warto się przekonać! ;)
Gruzja skradła moje serce już dawno. Głównie za sprawą cudownych górskich krajobrazów, serdecznych mieszkańców i doskonałej kuchni. A tu okazuje się, że może zaoferować jeszcze więcej ;)
Dobrze, że tak zawzięcie walczyłaś o przywrócenie do życia swojego aparatu. Super zdjęcia :)
Dziękuję Marta! ♥ Faktycznie warto było walczyć, zwłaszcza, że owocnie (choć niemal nic nie wskazywało na to, że się może udać..). Mam nadzieję, że kiedyś i od strony kulturalnej Cię urzekną! ;) Obserwuj ich trasę po Polsce na przełomie zimy i wiosny, a może i w Gruzji uda Ci się ich kiedyś złapać…:))
Sukhishvili! Och! Już trzy razy się wybierałam i wciąż mi się nie udało! A wszyscy (WSZYSCY) co byli, tak bardzo chwalą. Nawet moi raczej jałowi na sztukę biurowi znajomi byli zachwyceni. Ja trafiłam na fragmenty przedstawienia na youtube kilka dobrych lat temu i nigdy nie sądziłam, że przyjadą do Polski. Od tego czasu byli już dwa razy (o ile dobrze pamiętam), więc mam nadzieję, że przyjadą i trzeci! :)
Iza, będą!! :))) Nie znam jeszcze dokładnych terminów, ale wiem, że przełom zimy i wiosny! Polecam śledzenie ich na Facebooku i wszystko będzie wiadome ;) a po tylu rekomendacjach, koniecznie powinnaś obejrzeć ich na żywo!
Muszę to zobaczyć! W Polsce czasem są takie wydarzenia, ale ja chcę w Gruzji – na miejscu! Tak się składa, że mam upolowane bilety tam, ale jeszcze nie kupione (zaraz pewnie ceny skoczą! :( ). Te perypeeetie wszystkie – to klasyk, kurczę <3 "Nieszczęścia chodzą parami" – ale aby to tylko takie były jak brak drobnych, bo cały dobytek jest, ale na karcie albo że sukienka. Takie małe tragedie w podróży akceptowalne :D
W zasadzie wszelkie te sytuacje tworzą podróż i sprawiają, że wspominamy ją bardziej emocjonalnie, prawda? :)) Choć w danej chwili niekoniecznie cieszą… W każdym razie trzymam kciuki za tanie loty, kupno biletów i trafienie na NBG Sukishvili własnie w Gruzji! ♥