Na indonezyjskie Bali mieliśmy prawie miesiąc. Założenie było takie, że teraz właśnie nastąpią właściwe wakacje, czyli: odpoczynek, woda, plaża, palmy i książka. Taki inny grudzień niż zwykle i nie tylko pod względem pogody, ale i świąteczna gorączka miała nas ominąć, a leniuchowanie miało „wychodzić bokami”:).
O takim czymś marzy większość z nas! …dopóki się to nie spełni. Gdy się spełnia, człowiek przekonuje się, że często ucieka od przyjętych zwyczajów, bo coś innego, nowego, czy egzotycznego kusi. Ale nie ma czegoś takiego jak „egzotyczne święta”. Wtedy to nie są święta, a jedynie grudniowy czas, w którym czegoś ewidentnie brakuje. No i odpoczynek oczywiście jest, ale kiedy jest zbyt długi, zaczyna męczyć. Ech, dziwny to był dla nas miesiąc. Głównie pod względem emocjonalnym, ale przynajmniej poszczególne miejsca, widoki, kolory przyrody, czy balijskie masaże nie rozczarowywały ;)
Choć pierwsze wrażenie właściwie nie jest najlepsze, bo dość szybko można się przekonać, że Bali to takie duże, indonezyjskie skupisko wsi i terenów uprawno-hodowlanych. Piaszczystych plaży z ładnym piaskiem jest zaledwie kilka, a reszta jest albo kamienista, albo pełna kurczaków i innych zwierząt domowych. Przy plażach hotelowych zwykle jest w miarę ładnie, ale często są otwarte i popołudniami przyjeżdżają tubylcy na skuterach całymi rodzinami. A wtedy dzieciaki biegają nago, pluskają się w wodzie godzinami i krzyczą śmiejąc się nieustannie. No… ale jak komuś to nie przeszkadza, to może wypoczywać i w tym zgiełku ;).
My na początku zatrzymaliśmy się w miejscowości Sanur, nieopodal głównego miasta z lotniskiem i do tego stopnia nic tam nas nie urzekło, że nie mamy żadnego zdjęcia stamtąd, poza jednym jedynym prezentowanym poniżej:
To była przyhotelowa „restauracja” japońska i przynajmniej mogliśmy zasmakować pysznego sashimi ze świeżutkich ryb :).
Z nadzieją na lepsze widoki, wynajęliśmy samochód z kierowcą (niestety na Bali nie istnieje tradycyjny transport publiczny, poza prywatnymi busami, ale też nie wszędzie, bo wszyscy przemieszczają się skuterami, lub takimi właśnie wynajętymi samochodami z kierowcą) i udaliśmy się na wschód wyspy. Na szczęście trasa była na tyle atrakcyjna, że odetchnęliśmy z ulgą i przekonaliśmy się, że sporo pięknych miejsc można podziwiać poza „miastami”. Ale też utwierdziliśmy się w przekonaniu, że to są jedynie miejsca, a reszta – żyje własnym, wiejskim życiem. Co w sumie nie jest złe i ma swój klimat, ale powiedzmy, że nie tak wyobrażaliśmy sobie „azjatyckie Bora-Bora” ;) a nastawienie może dość zepsuć odbiór czegokolwiek. /Dlatego z przebiegiem podróży uczyliśmy się nie nastawiać na nic konkretnego, a przyjmować miejsca takimi jakimi są i odkrywać ich uroki już na miejscu – polecamy! ;)
Po drodze udało nam się zobaczyć jedną z wielu tutejszych, bardzo oryginalnych świątyń hinduizmu balijskiego (najistotniejszej religii na wyspie i zarazem bardzo osobliwej i oryginalnej):
jedną z kilku „białych plaż”. czyli Blue Lagoon (wielkości Placu Mariackiego, ale za to niezwykle klimatyczną spokojną):
i niezwykłe tarasy ryżowe (będące często „wizytówką wyspy”):
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że nasz hotel nieopodal Tulamben Relax Bali jest rewelacyjny. I nie chodzi o prestiż typu Hilton, tylko o pięknie położony, klimatycznie zagospodarowany i do tego z pokoju wychodziliśmy prosto na kapitalny, mały basenik zaraz za którym znajdował się ocean… jakieś dziesięć kroków od naszych drzwi!
To tam mieliśmy zostać najdłużej, by odpocząć i nie wyobrażam sobie do tego bardziej odpowiedniego miejsca. Jedyne co, to po dziesięciu dniach leniuchowania w tym miejscu, można było w dodatkowe trzy czy cztery objechać resztę wyspy i zwiedzać świat dalej, a nie siedzieć tam aż miesiąc. Ale już było za późno, bo bilety kupiliśmy na koniec miesiąca, a to był dopiero jego początek…
W każdym razie skoro nie ma się już na coś wpływu, to szkoda płakać nad rozlanym mlekiem. W naszych „Monkey Bungalows” życie mijało powoli i błogo. Rano śniadanko (w cenie, więc nie było spania do 10-tej ;p), potem książka do „domków nad wodą” (które dawały cień, przewiew, bryzę od oceanu i poczucie rajskości):
drzemka i tak do obiado-kolacji (bo na więcej posiłków dziennie nie było nas tam stać :D). Potem jakiś skype, wpis na bloga, czy film na wieczór i tak co dzień. Przy hotelu były dwie fajne, dodatkowe atrakcje. Jedną z nich było Spa, z którego nie mogłam nie skorzystać, choć i Romek dał się raz namówić ;). Drugą – centrum nurkowe z którego częściej korzystał z kolei Romek ale i ja się skusiłam, bo akurat obok nas była najładniejsza rafa z całej wyspy :). Do tego spędziliśmy tam na tyle dużo czasu, że niemal zaprzyjaźniliśmy się z obsługą i mnie udało się dzięki temu poćwiczyć na dwóch sympatycznych Balijkach sztukę makijażu:).
Ale ileż można siedzieć i niemal nic nie robić? – pomyśleliśmy:D i wynajęliśmy skutery, by pooglądać okolice. Wycieczki stamtąd zrobiliśmy sobie dwie. Pierwsza z nich miała na celu jedną z wyższych i pięknie położonych świątyń:
oraz odnalezienie tarasów ryżowych mijanych wcześniej samochodem, by móc się tam zatrzymać, popodziwiać i sfotografować. Cóż, znów podkreślę, że na żywo te widoki zapierają dech w piersiach dużo bardziej niż na zdjęciach, ale i tak warto je zobrazować :)
Druga wycieczka okazała się dużo dalszą niż się spodziewaliśmy, ale choć musieliśmy tłuc się na tych skuterach dziesiątki kilometrów, to wodospad do którego dotarliśmy, był jednym z najbardziej klimatycznych ever! I do dziś wspominany go chyba najlepiej z całego Bali.
Na miejscu skutery zostawiało się na parkingu i szło jeszcze głęboko w przepiękny, egzotyczny las, trochę w górę, trochę wzdłuż strumienia, znów w górę i docierało się w miejsce, gdzie nie było ani jednego turysty! W środku lasu, w dzikim otoczeniu, potężny szum bardzo wysokiego wodospadu, który chlapał wodą na wszystkie strony i wprawiał przybysza w oniemienie ;). Siedzieliśmy tam długo nie chcąc odchodzić, Romek praktycznie się pod nim wykąpał, a ja błagałam aparat by zadziałał, bo akurat postanowił milczeć i nie drgnąć, a – jak rzadko kiedy – nie mieliśmy ze sobą awaryjnej cyfrówki, za to posiadaliśmy świadomość, że raczej nie będzie szans już tu wrócić… Ale zlitował się i zadziałał! Choć Romek był chyba bardziej przekonujący niż ja ;)
Nieprawdopodobne było to, że wszystkie najdroższe kwiaty świata rosły tam na każdym kroku. Było ich pełno i wyglądały przepięknie! Takie egzotyczne lasy robią nieopisane wrażenie. Niby wiesz, że jesteś w lesie, ale nijak on nie przypomina naszego. Ani wyglądem, ani gęstością ani zapachem. Do tego można tam spotkać bardzo odmienne owoce od naszych, rosnące wysooko na drzewach :) /poniżej drzewo z owocami „rambutanu” (pychota!):
W końcu przyszedł czas na opuszczenie naszego rajskiego hotelu i udanie się na północ wyspy, do miejscowości – Lovina – w okolicach której żyją sobie na wolności całe stada delfinów. Po drodze oczywiście chcieliśmy zobaczyć co nieco, więc znów wynajętym samochodem z kierowcą, udaliśmy się w kilka miejsc. Na początek kolejny wodospad – Git-Git:
który choć niezwykły, zrobił na nas nieco mniejsze wrażenie niż poprzedni, przez wzgląd na otoczenie – dużo bardziej turystyczne. Zresztą byłam o krok od pobicia nieprawdopodobnie upie*dliwej sprzedawczyni pamiątek ;) która zdenerwowała mnie tak, że aż musiałam kupić sobie piękne kolczyki (ręcznej roboty) na uspokojenie (u innej pani;))
Dalej zabrano nas w miejsce widokowe przy jeziorze Buyan:
by na koniec – drogą tortur – przewieźć do bardzo klimatycznej świątyni położonej na wodzie – Ulun Danu:
(prezentowanej też na głównym zdjęciu tego wpisu). Czemu droga tortur? Wyobraźcie sobie kilkanaście kilometrów ciasnych serpentyn bez przerw, cały czas pod górę. A i do tego standard dróg porównywalny do wiejskiej drogi w Polsce – koszmar! Ale świątynia piękna!! I do „domu” było już blisko, więc jakoś dało się dotrwać.
Inna sprawa, że ów „dom” okazał się bardzo brzydkim pokojem z brudną łazienką oddającą czasy PRL-u i przywołujące wspomnienia z filmu „Miś”, a lusterko nad umywalką było tak zbryzgane pastą do zębów, że przeglądając się w nim można się było zastanawiać, czy nie dostało się jakiejś białej, egzotycznej wysypki. Jednak nic nie pobiło różowego „nabieraka” wody do spłukiwania w kształcie serduszka! Urocze!!:/ Ale grunt, że gdy poprosiliśmy o środki czyszczące, to nam je chętnie wręczono ;).
Niemniej jednak naszym celem tam, było zobaczenie delfinów w ich środowisku naturalnym, więc na inne niedogodności staraliśmy się przymykać oczy. Wypłynięcie na spotkanie z tymi wielkimi ssakami odbywało się codziennie o świcie (czyli baaaardzo wcześnie) i problem był taki, że wiązało się to zawsze z ryzykiem. Bo za wycieczkę łodzią /dokładnie tą którą widać poniżej:
Tak czy siak trzeba było zapłacić, ale nie gwarantowało to spotkania delfinów, a jedynie bardzo duże tego prawdopodobieństwo…
Hmm… no więc zwlekliśmy się w środku nocy z łóżek, zabraliśmy aparat, cieplejsze ciuchy i poczłapaliśmy na spotkanie z dziką, morską przyrodą. Jednak pogoda nieco niepokoiła, a my płynęliśmy chyba ze dwie godziny i nic. Aż do czasu, gdy zasnęłam od tej fascynującej przejażdżki (a może rejsu?;).
Czy udało nam się zobaczyć choć jednego delfina?
Pobawię się teraz chwytem serialowym i napiszę: aby się przekonać, zajrzyjcie do kolejnej części opisu pobytu na Bali – zapraszamy już wkrótce! ;))