Miałam wyjechać jak najwcześniej rano, ale znów mi nie wyszło. No zwyczajnie poranne wstawanie nie należy do moich mocnych stron. Gorzej – jest chyba jedną z tych najsłabszych. Ale mam wytłumaczenie (a jakże! zawsze przecież jakieś mam). No bo jak na nocleg dociera się późno w nocy – po groźbie spędzenia jej pod drzewami w lesie, lub w najlepszym razie gdzieś pod cerkwią – i spędzi wieczór z rodziną goszczącą, przez co pójdzie spać sporo po północy, to jak tu podnieść się skoro świt? No zwyczajnie nie potrafię. W szkole tego nie uczyli, więc mam prawo mieć żal do wszystkich, byle nie do siebie.
Kropka.
I ta poduszka!! Czy Was też z rana zawsze pieści czule po policzku i szepcze do ucha: „zostań ze mną, nie wstawaj, śpij dalej słodko…”?? Mnie tak bałamuci odkąd pamiętam. Brak sił na walkę… zwyczajnie brak…
Mimo to i tak nieźle mi poszło, bo o 10-ej opuszczałam już gościnne ranczo i skierowałam się w stronę Świętej Góry Grabarka. I wszystko było jeszcze OK, dopóki trasa wiodła asfaltowymi i kamienistymi [mniej OK, ale do zniesienia] drogami. Jednak na kilka kilometrów przed klasztorem, znaki Green Velo pokierowały mnie w lewo, by odbić od głównej drogi i pojechać polnymi ścieżkami, skracając sobie dystans do celu o jakieś 2-3 km. Hm.
I tutaj coś we mnie pękło. Od tego dnia coraz częściej odbijałam od słynnej wschodniej rowerowej ścieżki i zaczęłam jeździć z mapą i intuicją górującą nad utartymi szlakami. Dlaczego? Bo zaczęłam grzęznąć w piachu do tego stopnia, że co pewien czas musiałam się zatrzymywać, by wyciągać rower z piasku, a przy wzniesieniach, moja maksymalna prędkość [w takich warunkach] wynosiła zawrotne – uwaga – 3 km/h… To było straszne i żałosne, bo wiedziałam, że jadąc te 2-3 km dalej, ale wygodną, gładką trasą, byłabym i tak już dawno na miejscu, a w tym piachu nie byłam jeszcze nawet w połowie.
Po raz kolejny przekonałam się, że Green Velo poprowadzono tak, by wokół było pięknie, spokojnie i cicho, ale niestety często bardzo niewygodnie i „offroad-owo”. Chyba za bardzo jak na rower. A przynajmniej dla początkującego rowerzysty, bo wierzę, że dla kilku bardziej doświadczonych osób to byłaby pewnie bułka z masłem. Chyba… choć cienkie opony do długodystansowych tras i tak by im nie ułatwiały niczego. W każdym razie coś, za co serio można pokochać Podlasie, to fakt, że nawet na głównych drogach międzymiastowych często jest pustawo. Dlatego z czasem chętniej wybierałam takie drogi, bo raz że było zdecydowanie łatwiej pedałować, a dwa, na takiej trasie jest więcej miejscowości, więc i ludzi.
A uwierzcie mi, samotnie podróżująca dziewczyna z załadowanym rowerem, niemal nikogo nie pozostawia obojętnym. I nie mówię tylko o trąbieniu panów z ciągników, machaniu, mruganiu, czy po prostu uśmiechaniu. Ale to, ile rozmów przeprowadziłam z miejscowymi, jakich komplementów się nasłuchałam, jakiej troski ludzi zupełnie mi obcych doznałam, rad, przestróg, chęci pomocy… magia! Zresztą jestem przekonana, że facet na rowerze, czy nawet dwie osoby, też byłyby docenione ;) tylko ważna jest jedna kwestia. Trzeba dać tym ludziom do zrozumienia, że chętnie nawiąże się z nimi kontakt i nie zamyka się na nich. Czyli? Nooo… to bardzo skomplikowane oczywiście, bo wymaga kilku zsynchronizowanych czynności. Otóż: podnieś głowę wyżej [wciąż pedałując], skieruj w stronę mijanego człowieka, podciągnij kąciki ust do góry (najlepiej pokaż też zęby), uśmiechnij się oczami (!) – też ważne, bo szczere – i zawołaj przyjaźnie „dzień dobry!”.
No wiem, sporo na raz, ale warto. Serio! To, jak takie zachowanie otwiera tych ludzi, to jest jakiś odlot. Nagle uśmiecha im się wszystko i od razu nawiązują kontakt. Nie wiem czy to tylko Podlasie (w sumie w lubelskim też spotykałam podobną reakcję), ale zastanawiało mnie, jak często rowerzyści jadą ze wzrokiem wbitym jedynie w drogę, skoro ci ludzie nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś do nich zagaduje. Dlatego czasem spotykałam się z lekkim zdziwieniem, ale po chwili bardzo pozytywną reakcją, albo też z natychmiastowym entuzjazmem. Jakby ktoś wcisnął im przycisk „gadaj, ta babka jest OK!”. ;)
I możecie mi wierzyć, lub nie, nie spotkałam się po takim powitaniu z ani jedną negatywną (bądź nawet obojętną) sytuacją. ANI JEDNĄ! Wyobrażacie sobie?? Na kilka dni jazdy. Ludzie są życzliwi i przyjaźni, tylko trzeba okazać im to samo. Cała recepta ;) bardzo, bardzo polecam!
Trasa Green Velo – osobiste wnioski z drogi
W zasadzie co do samej trasy mam mieszane uczucia. Od początku trudno było mi zaopatrzyć się w mapy, czy informatory (które same w sobie są bardzo fajne i polecam o nie powalczyć), bo możliwe jest to tylko na miejscu. Gorzej, gdy rusza ktoś w wielkie święto i wszystko – informacje turystyczne również – jest zamknięte. Gdyby nie chęć pomocy pana z informacji i przyjaciele w Białymstoku, pojechałabym tylko z tym, co zobaczę na telefonie. Ale nie to jest najgorsze.
Najgorsza jest baza noclegowa. Niby jakaś powstała, ale prawda jest taka, że w większości miejsc nie chcą przyjmować rowerzystów na jedna noc, a już zwłaszcza w pojedynkę. Nie zliczę ile razy usłyszałam, że to się nikomu „nie opłaca”. Serio? Taki mamy niby biedny naród, a udostępnienie łóżka na noc i trochę ciepłej wody, za średnio 50-100 zł, nie jest wystarczająco zadowalającą ofertą?? Cóż… Dlatego każdego dnia trzeba było dzwonić w kilka miejsc, prosić się o nocleg (czując przy tym jak niechciany telemarketer) i stąd przez 3 dni z rzędu, lądowałam nocą w lesie, bo gdy chce się po drodze jeszcze coś zwiedzić, to ciężko dobrze wyliczyć trasę tak, by dotrzeć na czas do celu…
Na pewno trasa jest widokowo wybrana pięknie i trzeba przyznać, że bardzo dobrze oznaczona (przy każdym najmniejszym rozstaju dróg, ta właściwa, ma charakterystyczną pomarańczową tabliczkę). Ale nie zawsze [choć często] droga jest dobra pod rower. Szutrowa nawierzchnia, gdy leje i do tego pod 30-sto stopniową górę, to słabe rozwiązanie (musiałam zejść i pchać załadowany rower pod górę!). Zresztą w błocie i suchym piachu też ugrzęzłam nie raz i dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, ze nie powinnam bać się asfaltowej drogi. Bo ma ona więcej zalet w wielu miejscach, niż wad. Samochodów na Podlasiu nie ma na drogach wcale tak dużo, przejeżdża się przez więcej wiosek niż lasów i można poznać sporo ludzi dzięki temu. Zatrzymać się, uśmiechnąć pomachać, czy porozmawiać. Jedzie się dużo szybciej i nie brnie wciąż w piachu, przez co droga staje się przyjemnością, a nie samą szkołą przetrwania… Oczywiście to zależy od miejsca, ale większość głównych dróg na początku omijałam, a potem zbaczałam z Green Velo coraz częściej i bardzo sobie to chwaliłam. No chyba, że ktoś lubi „offroad” lub ma do tego odpowiedni rower, ale to wtedy zupełnie inna przygoda. Kwestia wyboru. ;)
Najdłuższy przystanek na trasie Green Velo
Podobno poprzedni post o początkach na trasie [Wschodnia granica Polski, rower i ja] był nieco za krótki, więc postanowiłam bardziej rozwinąć tę opowieść. Dlatego zatrzymam się na moment w bardzo ważnym miejscu i chyba moim ulubionym z całej trasy. Chyba, bo w zasadzie wiele było niezwykłych, ale jednak mistycyzm tego obszaru zasługuje na osobną szufladkę w moim mózgu oraz tym poście. Chodzi o Świętą Górę Grabarka i jej prawosławne oblicze. Przypadek i szczęście sprawiły, że trafiłam tam dokładnie w dzień najważniejszego święta – Przemienienia Pańskiego (18/19 sierpnia). Miało to oczywiście też swoje wady, bo nie miałam za bardzo okazji spędzić tam czasu w ciszy i spokoju, poznając dokładnie dzieje miejsca, spacerując po okolicy i obserwując całą jego magię. Z drugiej jednak strony, zobaczyłam wydarzenie absolutnie niezwykłe i – choć w moim własnym kraju – zupełnie mi obce. Całkiem poważnie pisząc, poziom egzotyki według mnie, wcale nie był niższy niż przy świątyniach w Tajlandii. Oczywiście to są kolosalnie różne miejsca, ale chodzi o niecodzienność i emocje związane z tym świętem. Ludzi, ich ubiór, wiarę, to jak przemywali się w strumieniu, stali w kolejkach za chusteczkami, świętą wodą, czy na kolanach obchodzili klasztor na samej górze. Nie po płaskiej, marmurowej posadzce (z czym już się oczywiście wcześniej spotkałam), a po piachu, kamieniach i betonie… Zrobiłam tam tego dnia może 10 zdjęć i kilka snapów, ale nie w najintymniejszych momentach, bo nie chciałam. To nie było coś na pokaz, a było niezwykłe i starałam się nikogo nie postawić w niekomfortowej sytuacji. Po prostu spacerowałam, obserwowałam i rozmawiałam z ludźmi. I wcale nie miałam ochoty stamtąd odjeżdżać, bo było w tym miejscu coś absolutnie niezwykłego. A po ładne zdjęcia wrócę tam niedługo, z lepszym aparatem i poza świętem.
A żeby dodać trochę sarkazmu w te głębokie opisy, dodam, że w dzisiejszym świecie nawet takie wydarzenia muszą być okraszone kiczem. Mowa tu o głośnym disco polo pod Górą, balonami, watą cukrową i wesołym miasteczkiem. No cóż… pielgrzymi też ludzie. Ale te dźwięki mogli sobie jednak odpuścić, bo nic tak nie zabija magii jak … właśnie ten kicz wizualny i słuchowy (zwłaszcza ten ostatni!).
Tego dnia zrobiłam ledwie 40 km, ale było warto odpuścić jazdę dla tych wszystkich emocji. Następnego natomiast, rano (udało się nawet wstać!), przekroczyłam rzekę Bug, by zahaczyć o województwo mazowieckie i jeszcze kawałek przejechać lubelskim. Ale widokowo nie czułam dużej różnicy ;) za to pośpiech kazał mi kierować się w stronę kolei, bo następnego dnia zaczynał się muzyczny festiwal – mój cel podróży. Są przecież rzeczy ważne i ważniejsze. I całe szczęście dotarłam na miejsce na czas (choć z pomocą pociągów), bo było warto. W Jarosławiu magia trwała dalej, a już pierwszy wieczór zaowocował czymś absolutnie wyjątkowym. Ale o tym będzie w osobnym poście.
Dziś napiszę jeszcze tylko, że choć pogoda z początku dawała w kość, to udało się doGONIĆ SŁOŃCE!!! Tylko nieco później. Ale przecież tym razem miałam tylko pracę mięśni i dwa kółka, więc nie mogło pójść za szybko . Grunt, że było warto! ♥
Popatrzcie sami… Zdjęcia wprawdzie tylko z telefonu, ale mam nadzieję, że wyglądają choć trochę zachęcająco. ;)
Racja! Zapomniałabym o czymś bardzo ważnym! Ta podróż wiele mnie nauczyła i sporo pokazała. Doświadczyłam zupełnie nowych emocji i doznań. Wszystko to wspaniałe, głębokie i trudne do opisania. Ale jest coś jeszcze – otóż zyskałam kolejne danie lądujące w mojej absolutnej czołówce!! Moi Drodzy, jeśli kiedykolwiek będziecie na Podlasiu, koniecznie spróbujcie kiszkę ziemniaczaną! Koniecznie! ;)))
8 komentarzy
Kurcze, my we dwójkę jak jedziemy to mamy problem z noclegami na jedną noc. Wyobrażam sobie co czułaś jak prosiłaś o te miejsca. Choć nie wiem co lepsze, czy komuś tłumaczyć że się jedzie w pojedynkę, czy że NIE szuka się przygody damsko-męskiej na jedną noc. Przydałyby się jakieś hostele na Wschodniej Ścianie. Nie byłoby wtedy problemu :)
No lekko nie było, ale nie sądziłam, że dla dwóch osób to też problem… kurcze, dziwne to. Zdecydowanie przydałyby się tam jakieś hostele, czy coś na zasadzie schronisk dla rowerzystów ;). Ale nadzieja jest, bo w sumie to dość młoda trasa… oby udało się ją rozwinąć!
Oooo… czyli nie tylko ja miałam problemy z krótkimi noclegami w ostatniej chwili.No po prostu, czasami miałam ochotę walić głową w mur podczas moich 5500km samochodem po Polsce w tym roku….
Widzę, że to nie tylko problem wschodniej Polski. Ja rozumiem, że bardziej "opłaca się" wyprać pościel i posprzątać po kilku noclegach niż jednym. Ale kiedy mowa o kwocie powyżej średniej krajowej za godzinę, to przecież też już się opłaca! Tak mi się wydaje… Ale najwyraźniej nie każdy myśli tak jak ja, czy my ;)
Może wcale ludziom w naszym kraju nie powodzi się aż tak źle, jak często się narzeka, a to poniekąd dobra wiadomość(choć nie dla rowerzystów na jedną noc…) ;)
Ta kiszka wygląda … nazwijmy to … dziwnie ;) Ale skoro polecasz …
Ha ha haaa, Kasia! Dotąd ani raz nie popatrzyłam na kiszkę tak, jak teraz już będę patrzyła! :D Niemniej, warto zaryzykować, serio! ;))
Planowałam w przyszłym roku przejechać cześć trasy Green Velo , ale jak przeczytałam o problemie noclegów to chyba zrezygnuję .
Szkoda, ale nie wyobrażam sobie abym mogła spać gdzieś w lesie tym bardziej że chciałam podróżować samotnie.
Nie rezygnuj! Ja bardzo polecam zarówno tę trasę, jak i samotną wyprawę rowerową. Opisałam szczerze moje odczucia, ale podkreślam też, że to była moja pierwsza tego typu wyprawa i nienajlepiej to zaplanowałam. W tym roku wyciągnęłam wnioski i zanim wybrałam się w podróż, obdzwoniłam wiele miejsc i noclegi miałam porezerwowane wcześniej – teraz Ty ucz się na moich błędach i zrób to samo. :) Jedyne co ważne, to dobierz sobie odległości na noclegi rozsądnie pod swoje możliwości. Czyli lepiej podzielić trasę na mniejsze fragmenty i docierać na noclegi bez problemów, niż pędzić po zmroku jeszcze 20 km, zmęczona jak nigdy. Te noclegi nie są nierealne, tylko trudne do znalezienia. Wymaga to czasu i czasem paru telefonów. Bardzo polecam, by po odmowie w jakimś pensjonacie pytać zanim się rozłączysz, czy nie znają kogoś w okolicy, kto może przenocować rowerzystkę na jedną noc (ja zawsze mówię, że mam nawet swój śpiwór). W ten sposób znalazłam najwięcej i niebywale tanich noclegów u bardzo serdecznych ludzi. Także dobrze się przygotuj i jedź śmiało! :)