Wiosna nieśmiało kroczy w naszym kierunku, więc czas najwyższy wrócić do pisania o muzyce na podróż. Już nawet abstrahując od tego gdzie, lub jakim środkiem transportu. Zwyczajnie pisanie o swojej wielkiej miłości jest super i zawsze bardzo inspirujące dla samego autora. Chętnie powróciłam do albumów, które polecali znajomi blogerzy i przyjaciele, słuchając ich przez ostatni tydzień na okrągło. Wszystko po to, by móc napisać dobrego posta dla Was. Ale żeby nie było, że jestem taka znów kochana i wcale nie egoistyczna, od razu podkreślam – robię to też dla siebie! Bo nie dość, że mam pozbierany od innych cały zestaw muzycznych perełek, to jeszcze spisane są wygodnie w jednym miejscu. Dzięki temu mogę do nich wracać tak samo, jak wciąż wracam do pierwszej części posta – Muzyka na drogę z rewelacyjnym zbiorem krążków na tzw. road trip.
Czym one się różnią? Przede wszystkim przeznaczeniem, bo pierwszy post jest pod kątem trasy samochodowej, więc muzyka jest żywsza i dobra dla kierowców. Tutaj są wszelkie inne formy przemierzania świata i pomysł ten wypłynął w zasadzie od znajomych z innych blogów, ale uznałam, że warto opisać i to spojrzenie. No bo czemu nie? Blog jest miejscem całkiem pojemnym, a inspiracji nigdy wiele!
Niemal tradycyjnie (i grzecznościowo oczywiście;)) najpierw przedstawię propozycje gości, a potem moje. Ale posegreguję to nieco inaczej niż w poprzednim wpisie, gdzie podział był na gatunki muzyczne. Tutaj dominację przejmują formy wojaży. Zwłaszcza, że wydaje mi się to pewną motywacją do otwarcia na nieznane lub pozornie nielubiane gatunki. Na mnie ten eksperyment bardzo dobrze się sprawdził, bo przesłuchując zaproponowane krążki, zaczęłam zaznaczać serduszka przy płytach z muzyką, za którą chyba nigdy sama bym nie sięgnęła! Pobawcie się więc i Wy dając się ponieść po krainie rytmu i dźwięków…♥
Muzyka na podróż
Pociąg, autobus, samolot… (transport publiczny)
Zaczynamy z etnicznym przytupem i propozycją Martyny z Life in 20kg. Wskazuje ona na bardzo ciekawą wytwórnię muzyczną Putumayo World Music, a szczególnie album Africa (1999), którą zabrałaby w podróż autobusem (pewnie najchętniej po tym kontynencie). Jednak zaznacza, że właściwie wiele innych ich projektów muzycznych jest godnych uwagi i w pełni się z tym zgadzam, bo mam nawet coś z tego i we własnych zestawach :).
Agnieszka z bloga Agapishe – koleżanka po muzykologicznym fachu – oferuje nam przede wszystkim dwóch wykonawców. Pierwszy, to Jamie Woon z krążkiem Mirrorwriting (2001) w klimatach R&B i soul, z kolei w przypadku folk-rockowego zespołu Mumford & Sons, zwraca uwagę szczególnie na trzy płyty: Sigh No More (2009), Babel (2012) i Wilder Mind (2015), które najchętniej skompilowałaby w coś osobistego.
Następnie mamy wypowiedź Kamili znanej jako Kami Everywhere, która już w poprzednim artykule miała dla nas sporo sugestii. Tym razem na nocną wyprawę poleca nam trzy albumy. Zaczyna od muzyki indie pop i The XX z tym samym tytułem The XX (2009). Dalej zostaje w klimatach elektroniki, gdzie znów tytuł krążka powiela nazwę, czyli Burial w nagraniu Burial (2006) oraz płyta, która już na samym początku dostałą ode mnie „gwiazdkę zainteresowania” ;) czyli Eingya (2006) zespołu Helios. Pomimo, że to pozornie nie moje klimaty.
Dla Karoliny z bloga W krainie Tajfunów muzyka w podróży jest ewidentnie bardzo ważnym elementem, bo propozycji ma dla nas sporo w obu częściach posta i na różne okazje. Tym razem, na nocną trasę sugeruje nam kompilacje różnych odmian twórczości elektronicznej, a konkretniej: Lilies and Remains w nagraniu Part of Grace (2009), następnie Fever Ray z krążkiem o tym samym tytule Fever Ray (2009) i dalej Lykke Li z albumem Wounded Rhymes (2011) oraz Soap&Skin w projekcie płytowym Lovetune (2009).
Miód na moje serce wylał z kolei Dawid z Bum Bum Rurek serwując na wstępie bardzo bliską mi płytę If Not Now, When? (2011) rockowego zespołu Incubus, którą zabrałby ze sobą do pociągu. Dwie dodatkowe opcje na taką trasę, to chyba wszystkim znane U2 z albumem How to Dismantle an Atomic Bomb (2004) oraz Porcupine Tree i ich The Incident (2009) pozostając tym samym do końca w rockowej szacie.
Pierwszą ścieżkę dźwiękową do innego dzieła proponuje nam Magda Szary Konik, sięgając po jedno ze starszych nagrań z opracowanego zestawienia, bo z 1970 roku, czyli Jesus Christ Superstar (z Ianem Gilbertem – jak podkreśla). Dalej robi się ciekawie, ponieważ… albo ja Wam to może zacytuję, bo sama tego lepiej nie oddam. ;) Farlanders – tu z tytułem będzie problem, bo na studiach miałam tę płytę od znajomej z tytułem: „Live 2000„, ale oficjalnie zespól żadnej takiej nie wydał :P Po kilku latach Tomek zdobył mi przez znajomych-znajomych tę samą płytę – ale tytułu na niej… nie ma! :) Jest tylko tytuł serii płyt – Gwiazdy rosyjskiego rocka , czy jakoś tak równie kretyńsko, ale to są te same nagrania. Cóż, ja już się pogodziłam, że Rosja jest….. specyficzna :P Także tego… dla chcącego nic trudnego – na pewno znajdziecie! Na koniec Magda podsuwa perełkę [o której jeszcze się pewnie rozgadam], a konkretniej zespół-legenda – Dead Can Dance. I choć wiem, że po głowie chodziło jej więcej krążków, to wybór ostatecznie padł na Into the Labyrinth (1993). Polecam i od siebie bardzo gorąco!
Romek (druga połówka GonimySlonce.pl;)) na pytanie o muzykę na podróż [nie samochodem], miał w zasadzie jedno główne skojarzenie. I nie męczyłam go już, by wymyślał na siłę dodatkowe. Bo z założenia chciałam, żeby to właśnie takie ulubione z ulubieńszych zawierały się w tym zestawieniu. Dlatego – jeśli jeszcze nie znacie – poznajcie ścieżkę dźwiękową do filmu Dzienniki motocyklowe (2004) autorstwa Gustavo Santaolalla. Była z nami od samego początku bloga i wiem, że Romek nie rozstaje się z nią do dziś. Nic dziwnego, muzyka jest super!
Czas na moje ulubione albumy :)
No i teraz zasypię Was niemałym zestawem moich skarbów muzycznych! :D Czekałam na ten moment i bardzo chętnie podzielę się tą różnorodnością dźwięków i klimatów, bez których ja nie wyobrażam sobie wyruszać na podbój świata! I nie myślcie, że skoro innych pytałam o pojedyncze skojarzenia (w porywach do kilku), to sama jestem niekonsekwentna. Prawda jest taka, że ze swoimi zbiorami spokojnie mogłam napisać ten post samodzielnie. Jednak zaprosiłam dodatkowe osoby, by urozmaiciły ten zbiór dodając pozycje, które mogą zainteresować również osoby o innym guście muzycznym niż mój (nawet, jeśli mój jest bardzo szeroki i wciąż elastycznie się rozciąga;)). Dlatego, by nie przegiąć z rozmiarami wpisu, moje opcje okrojone są do minimum… serio! Ale i tak będzie w czym przebierać.
Zacznę od tego, że zespół Dead Can Dance jest moją drugą religią. Powtarzam to zawsze wszystkim, przy każdej możliwej okazji i bez okazji też. Powinnam wymienić więc tutaj wszystkie albumy po kolei, ale tego nie zrobię, bo przecież wystarczy napisać – polecam wszystkie!! ;) Jednak pójdę o krok dalej i zwrócę uwagę na dwa albumy, które są poniekąd przechytrzaniem systemu, który sama narzuciłam… ale zanim zacznę tu filozofować, przejdę do tytułów. Pierwszy to tak naprawdę zagranie koncertowe DCD 2005 – 12th March – Holland – The Hague. Przewrotne czy nie, mam je ze sobą zawsze w podróży od momentu wydania. Zwyczajnie wszystkie krążki zajmują więcej miejsca, a na tym mam wszystko co kocham. A drugi album? Bardzo proszę – w 2012 roku, po latach ciszy nagrali Anastasis i od tamtej pory, to jest mój dodatkowy niezbędnik do choćby opuszczenia domu. Zresztą, ich warszawski koncert (opisany przeze mnie TUTAJ) promujący tę płytę, stał się wstępem do naszej podróży dookoła świata! I nie wiem, czy każdy doszukuje się symboliki w takich wydarzeniach, ale gdy na dzień przed wylotem, w prawdziwą podróż marzeń, Brendan śpiewał ze sceny „we are the children of the Sun, our journey’s just begun…” [jesteśmy dziećmi Słońca, nasza podróż właśnie się zaczyna *tłum. własne] ja dosłownie płakałam! Nie mogłam sobie zwyczajnie poradzić z ogromem emocji, szczęścia i sytuacji, w której się znajdowałam. No bo spójrzcie – pierwszy ich koncert na jakim miałam okazję być osobiście, w ręku bilet lotniczy „w świat!”, a do tego 4 dni wcześniej udało mi się [w końcu!] obronić mgr!! ♥. Także tego… sami rozumiecie. Schodząc na ziemię dodam jeszcze, że to bardzo dojrzały i mega błyskotliwie opracowany album, bo w każdym utworze można doszukać się stylistyki z poszczególnych krążków nagranych w poprzednich latach. Myślę, że tutaj nawet Beethoven skinąłby głową z uznaniem za majstersztyk kompozytorski! :)))
Idę dalej, choć tylko o mały kroczek na razie, bo nie mogę pominąć solowych albumów muzyków z Dead Can Dance. Gdy się rozdzielają, od razu widać, co które z nich wnosi do zespołu, dając ten cudownie mistyczny efekt. Jako absolutna fanka głosu Brendana Perry’ego przedstawiam Wam znakomity album Ark (2010) i zamiast znów się rozpisywać, po prostu polecam go przesłuchać. Tam każdy najdrobniejszy dźwięk jest na swoim miejscu i ma ogromną wartość – no magia jakaś! Choć zaskakujące może być dla niektórych, że choć Brendan wyszedł z rockowych klimatów, to album jest raczej nasączony elektroniką. Ale jak znakomicie zgraną!
Natomiast twórczość Lissy Gerard jeszcze się tu pojawi w innych propozycjach, więc chwilowo pominę płeć piękną doskonałego duetu i przejdę dalej.
Oficjalnie, zespół który Wam teraz przedstawię, należy do gatunku gothic/doom metal, ale płyty które tu zaproponuję nieco różnią się od powszechnego wyobrażenia metalu. Nie są wcale tak ciężkie w brzmieniach, z chrypliwie-krzykliwym głosem, a dominują tu melodyjne i ciekawe akompaniamenty towarzyszące kobiecemu, ciepłemu wokalowi – taki jest The Gathering. Jeśli więc wydaje Ci się, że to nie muzyka dla Ciebie, przekonaj się jak bardzo możesz się mylić! Daj szansę albumom: How to Measure a Planet (1998) i Souvenirs (2003), bo według mnie bardzo warto.
Brandon Boyd – wokalista zespołu Incubus – urzekł mnie już jakiś czas temu swoim dodatkowym projektem. Od tamtej pory w podróży towarzyszy mi album Sons of the Sea (2013) o dokładnie tym samym tytule. W internecie można znaleźć, że to rock alternatywny, ale osobiście znając pazur Brandona w Incubusie, to dla mnie ten album jest niemal popowo-rockowy z melodyjnymi utworami, gdzie wspomniany muzyk nieco się uspokaja, wycisza i po prostu śpiewa co mu na sercu leży. Bardzo przyjemne doświadczenie muzyczne.
Czas na może zaskakująco oczywisty standard dla fanów rockowej sceny, ale tak dla mnie ważny i bliski, że nie mogę go pominąć. Nie zapomnijcie więc przesłuchać Chrisa Cornella w akustycznym nagraniu Unplugged in Sweden (2006). Po prostu uwielbiam! Przemycę tu może jeszcze jedną akustyczną opcję, którą też na pewno sporo osób kojarzy – Alanis Morisette MTV Unplugged (1999). Szczerze mówiąc, to tak lubię śpiewać wraz z tymi artystami, że nieraz zabieram je do auta (gdy sama prowadzę i w pobliżu nie ma nikogo kto słucha…). Na szczęście w publicznym transporcie jeszcze się nie odważyłam, choć nieraz bywa mi naprawdę trudno się powstrzymać…:D
Ostatnią rockową propozycją będzie zespół Dave Matthews Band, który pojawi się jeszcze za chwilę u Dawida w innym krążku. Ale ja zachęcę do poznania Stand Up (2005). Pewnie głównie dlatego, że to był pierwszy ich album jaki poznałam i dostałam go (od Dawida właśnie), gdy byliśmy w Nowej Zelandii. Sentyment to piękna sprawa! Ale i bez niego ta płyta jest po prostu bardzo dobra. Znacie?
Dobrze, wystarczy rocka i przechodzimy płynnie przez inne klimaty. Viktoria Tolstoy (nazwisko nieprzypadkowe!) to rosyjsko-szwedzka wokalistka, która bardzo przemówiła do mnie dwoma albumami, które właśnie fajnie oddają jej korzenie. My Russian Soul (2008) My Swedish Heart (2005) to muzyka na pograniczu jazzu, soulu i muzyki świata. Myślę, że warto dać szansę praprawnuczce rosyjskiego pisarza – Lwa Tołstoja. ;)
Nie wiem jak to się dzieje, że wciąż nie udało nam się dotrzeć do mojego ogromnego marzenia podróżniczego – hiszpańskiego południa z Alhambrą na czele. Ale nie ukrywam, że jedną z silniejszych motywacji jest koncert Loreeny McKennit nagrany właśnie w tym cudzie architektury. Polecam nie tylko przesłuchać, ale najpierw i obejrzeć nagranie Nights from the Alhambra (2007). Działa jak magnes, który wierzę, że niedługo i nas przyciągnie w to miejsce! Ciekawe, czy też na jakiś ciekawy koncert…
Za to nieco patriotycznie, czas sięgnąć po coś polskiego. Przecież i my mamy swoich znakomitych muzyków! Jednym z moich ulubionych przykładów jest jedyna w swoim rodzaju Anna Maria Jopek. Mam jej sporo płyt, ale moją absolutnie ulubioną jest Farat (2003). Znam ogrom zespołów, których koncertówek zwyczajnie nie da się słuchać, gdy studyjne nagrania są znakomite. Jednak dla naszej pani Jopek i jej [zawsze znakomicie dobranych!] instrumentalistów, żaden koncert nie jest straszny. Czy trzeba więcej, by nazwać kogoś profesjonalistą i doskonałym muzykiem?
A w kwestii doboru muzyków na koncert, bardzo ciekawym eksperymentem jest krążek Koncert inaczej (1995) Kasi Kowalskiej. Artystka znana z przebojów raczej rockowych, trochę dołujących testów i smutnego wizerunku, dała tutaj takiego czadu, że aż miło! Zaśpiewała trochę swoich kawałków w fajnej aranżacji oraz standardów jazzowych i oldschoolowo-rockowych, ze świetnymi instrumentalistami w tle. Zrobiła na mnie takie wrażenie, że była to jedna z pierwszych płyt, jakie sobie kupiłam za własne pieniądze, gdy zaczęłam kolekcjonować płyty CD. Polecam!!
Na koniec dwa „czarne głosy”. I bynajmniej nie ma tu ani odrobiny rasizmu. Wręcz odwrotnie! Uwielbiam, doceniam i zawsze podkreślam, że czarnoskórzy artyści biją na głowę resztę świata pod względem muzykalności. A rasizmu nie znoszę. No, to żeby była jasność :D Jedną piosenkarkę znają chyba wszyscy. Nie każdy od najlepszej strony, ale niezaprzeczalnie krążek Back to Black (2006) Amy Winehouse to zestaw piosenek, który trafia do bardzo dużej ilości słuchaczy na całym świecie. Mniej znana i z leciutko innym klimatem w swej twórczości jest Erykah Badu, a jednak kojarzą mi się podobnie. Od siebie polecam płytę Mama’s Gun (2000). Podróżuje ze mną od liceum. I już sama nie wiem, czy jest tak dobra, czy znów sentymenty… jak myślicie? ;)
Swoja wyliczankę zamknę czterema ścieżkami dźwiękowymi do bardzo znanych filmów. Ale to tak piękna muzyka, że musi się tu znaleźć. Pierwsza, to po prostu diament, szlifowany przez dwóch artystów czołówki dzisiejszej muzyki. Od filmowej – Hans Zimmer, a tej od mistyki ;) – Lisa Gerrard (czyli wspomniana wcześniej członkini zespołu Dead Can Dance). Skoro już wszystko jasne, to dla formalności jedynie dodam, że chodzi o film Gladiator (2000). Zostając jeszcze na chwilę przy niemieckim kompozytorze, zwrócę uwagę na jego znakomitą pracę, jaką wykonał przy ścieżce dźwiękowej do Ostatniego Samuraja (2003). Bywają głosy, że to jeszcze lepsza muzyka Zimmera niż do Gladiatora, ale tutaj nie będę porównywała. Jest inna, dobrana do filmu, wspaniała. Polecam! ;) Dalej na mojej liście jest wcale nie gorszy kompozytor – Michał Lorenc, który sprawił nam piękny prezent tworząc ścieżkę dźwiękową do jednego z moich ulubieńszych filmów Bandyta (1997). Najciekawsze jest to, że gdybym nie znała filmu, to tytuł by mnie pewnie nie zachęcił do przesłuchania muzyki. Ot, przewrotność. Bo ścieżka jest tak atrakcyjna jak tytułowa postać… Zachęciłam? :D Zakończę chyba najmniej znaną muzyką, ale chętnie to zmienię – Ostatni Mohikanin (1992) do którego komponowali: Trevor Jones i Randy Edelman, z drobnym dodatkiem zespołu Clannad. Niezwykły film i niezwykła muzyka. W sam raz na trasę z ciasnym w głośnym transporcie publicznym, zamiast słuchania telefonicznych narzekań współpasażerki na to jaki ten świat jest zły i niedobry… ;)
A właśnie! Mam też zawsze zestaw na małego wku**a, gdy już naprawdę nie da się wytrzymać w przedziale pociągu, bo ktoś za głośno gada, za dużo wypił, czy niemiłosiernie chrapie. To trio zespołów, których konkretne albumy podałam w poprzedniej części wpisu czyli: Therion, Marylin Manson i Megadeth. Zawsze pomagają! :D
Muzyka na szlak, spacery, czy włóczenie się po mieście
Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie swoimi sugestiami Łukasz Supergan, który zaczyna od wspomnianej wyżej Loreeny McKennit zwracając szczególną uwagę na trzy utwory z albumu The Mask and the Mirror (1994), czyli The Mystic Dream, The Bonny Swans i Santiago. Dalej jest jeszcze ciekawiej, bo proponuje nam płytę, którą i ja mam na swojej liście perełek z perełek, czyli Duality (1998) Lisy Gerrard [moje ukochane DCD] i Pietera Bourke. A swój zestaw zamyka instumentalno-hiphopowym projektem Mikołaja Bugajaka o nazwie Noon z krążkiem Bleak Output (2000). I choć tu już trochę nie moja bajka, to bardzo się cieszę, że ten zbiór muzyki na podróż jest wzbogacony o właśnie takie gatunki, po które sama niekoniecznie bym sięgnęła. Bo dzięki nim znów jest okazja na nowe doświadczenie. Dodatkowo, rozbawił mnie nieco komentarz Łukasza, że wprawdzie gdy przemierza piechotą świat, nie słucha muzyki, jednak gdyby słuchał, to pewnie byłyby to te płyty. Kto wie, może jak kiedyś wrony za głośno będą krzyczały gdzieś na trasie…..;)
Kolejna, choć wcale nie ostatnia grupa płyt z muzyką na drogę od Karoliny [W Krainie Tajfunów], to po dwie opcje na ogólne eksplorowanie świata i też dwie na włóczenie się latem. No proszę, można i tak to podzielić. Na miasto blogerka zabrałaby ze sobą Umowę o dzieło (2015) polskiego rapera Taco Hemingway’a oraz krążek o przewrotnym tytule Sea you later (2015) popularnego duetu elektro-popowego The Dumplings. Latem z kolei najchętniej słucha Tulipy Ruiz – brazylijskiej piosenkarki z projektem muzycznym Dance (2015) oraz islandzkiej grupy post-rockowej Sigur Rós w nagraniu Með suð í eyrum við spilum endalaust (2008).
Kamila [Kami Everywhere] jest kolejną naszą super aktywną podróżniczką po muzycznej (i nie tylko!) krainie. Przy pieszym włóczeniu się po mieście prezentuje nam następujące odmiany elektronicznych klimatów: zespół Moullinex z albumem Flora (2012), Crystal Fighters i ich Crave Rave (2013) oraz pojawiające się już wcześniej The Dumplings, tym razem na krążku No bad days (2014). I na tym kończymy na razie elektronikę, przy tematyce tuptania.
W tym miejscu wraca Dawid [Bum Bum Rurki] z rockowo-folkowymi nutami. I zaczyna od wspomnianego już przeze mnie wcześniej Dave Matthews Band, ale on akurat z płytą Away from the world (2012). Do tego, sugeruje nam bardzo pozytywną muzykę folkową fińskiego zespołu Värttinä w albumie Vihma (1998). No przyznam, że słuchając tej muzyki w podróży, można niemal przetańczyć, a nawet przefrunąć przez dany obszar, bo to eksplozja pozytywnej energii, serio. Kończąc, dorzuca nam dwa krążki zespołu Poluzjanci: Trzy metry ponad ziemią (2011) i Druga Płyta (2010).
Ja osobiście nie myślałam o takiej formie podróżowania, gdy w głowie powstawał mi pomysł na ten post, ale postanowiłam się dostosować i ze zbioru ogólnego przerzucam tu trzy propozycje, które najchętniej zabrałabym w miasto, czy gdziekolwiek chcąc odciąć się od świata słuchawkami na uszach. ;) Będzie coś polskiego, coś francuskiego i coś kabowerdyjskiego. Odpowiednio: album To tu to tam (1995) Grzegorza Turnau, chyba wszystkim znana ścieżka dźwiękowa do filmu Amelia (2001) oraz muzyka „no-stress-kraju” z jego najpiękniejszej wyspy – Santo Antão – Terra de Sodade (2004) zespołu Cordas do Sol.
Muzyka na trasę rowerem
To był pomysł Pauliny z Przeglądu Sztuki SURVIVAL, więc to będzie głównie jej zakładka. Ja na końcu dorzucę coś od siebie – tak dla towarzystwa, ale to potem. Warto skupić się na tych opcjach, bo są bardzo oryginalne i ciekawe. Jeśli ktoś dotarł tu głównie w poszukiwaniu nowych dźwięków, to w tym przypadku ma prawdziwą ucztę. Dlaczego? Proszę bardzo – na początek mamy zespół Constantinopole z krążkiem Memoria Sefardi (2002) co już dużo tłumaczy, bo tradycyjna muzyka sefardyjska niecodziennie ląduje w naszych odtwarzaczach, prawda? :) Następnie mamy La Tarantella, Antidotum Tarantuale (2002) w wykonaniu L’Arpeggiata – Christina Pluhar co również oznacza sięganie do korzeni muzyki dawnej, choć wplątanymi w muzykę współczesną – bardzo ciekawy efekt! A to nie koniec, bo mamy znów kolejną niecodzienną propozycję, a mianowicie projekt Les Nouvelles Polyphonies Corses (1991) Hectora Zazou. Mam nadzieję, że czujecie się zaintrygowani, bo ja byłam bardzo! Do tego Paulina zwieńcza ten piękny zestaw albumem Astrakan Cafe (2000) grupy Anouar Brahem Trio, który proponuje do jazdy wieczorową porą i faktycznie słuchając tej muzyki, mogłam taką przejażdżkę sobie całkiem dobrze wyobrazić. ;)
Nie jeżdżę do pracy rowerem tak jak Paulina, bo pracuję z domu. Jednak, gdybym miała w ten sposób przemieszczać się po mieście, mając świadomość, że jadę właśnie na minimum osiem godzin i to o jakiejś wczesnej porze, to na pewno chciałabym, by była to bardzo radosna muzyka. Stąd znów porwałam coś z mojego zestawu do publicznych transportów, by spróbować się wczuć w jakąś rolę. ;) Polecam więc płytę Zaz o tym samym tytule (z 2010 roku) i moją najradośniejszą ścieżkę dźwiękową, która niemal tanecznym krokiem [rowerowym?] potrafiłaby mnie pewnie doprowadzić na miejsce, czyli z filmu De Lovely (2004), zawierającą muzykę amerykańskiego kompozytora i twórcy musicali Cole Portera. Ale tak szczerze powiedziawszy ten album sprawdza się niemal zawsze – na zakupach, przy sprzątaniu, do pakowania na drogę, w podróży samochodem, na zły nastrój i spadek energii… mam wymieniać dalej? Chyba nie muszę. ;)
Muzyka na wschody i zachody słońca
W tej formie podróżniczej mam propozycje od dwóch dziewczyn, które zaoferowały całościowo od siebie niemal tyle muzyki co ja sama. :) Kami Everywhere sugeruje album Black Sands (2010) Bonobo, dalej mamy Air z krążkiem Moon Safari (1998) i ostatnim przykładem Thievery Corporation wraz z płytą Mirror Conspiracy (2000) utwierdza nas wszystkich w przekonaniu, że Kamila jest prawdziwą miłośniczką muzyki elektronicznej w bardzo ogólnym pojęciu. ;)
Karolina z Krainy Tajfunów z kolei oscyluje gdzieś na pograniczu rocka, popu i elektroniki, zachęcając nas do zwrócenia uwagi na płyty: Ágætis byrjun (1999) grupy Sigur Rós, następnie Smokey Rolls Down Thunder Canyon (2007) wokalisty i gitarzysty Devendry Banhart oraz In Rainbows (2007) zespołu Radiohead. Ten ostatni album sugeruje również do podziwiania klimatycznych widoków.
Kanioning – muzyka w podróży
Zaskoczeni taką formą wyszczególnienia? :) Ja też trochę byłam, ale w zasadzie dlaczego nie? Poza tym, nie każdy podróżuje na ten sam sposób, więc może to kogoś zainspiruje właśnie w jego dziedzinie. Albo po prostu muzycznie? Konkretniej, chodzi o dwa albumy AC/DC – Ballbreaker (1995) i The Razor’s Edge (1990), które poleca nam Łukasz z bloga lukaszkedzierski.com. Dodatkowo wyszczególnia utwory Hard as a Rock (z pierwszego albumu) i Thunderstruck (z drugiego), gdyż to one były odsłuchiwane wielokrotnie i obowiązkowo w trakcie przebierania się przed wejściem do kanionu. To się nazywa energia, prawda? No i najważniejsze – poskramiacze kanionów jest i coś dla Was! ;)
Muzyka regionalna
Zakończę to zestawienie niezbyt albumowo, ale to dlatego, że chyba warto przełamać zasadę, by coś dobrze spointować. Bo czasem odejście od reguły jest wręcz wskazane, a dla mnie nawet częściej niż czasem. I tu pozwolę sobie zacytować naszą przyjaciółkę i zarazem krakowską sąsiadkę Ewę:
Chyba wymykam się trochę Twojej idei, bo bardziej różnicuję to czego słucham regionem geograficznym, do którego się udaję. Na przykład zwiedzając przez 10 dni Austrię, z lubością słuchaliśmy na dłuższych trasach Mozarta, a szczególnie to było miłe na trasie Wiedeń – Salzburg. :) Z kolei podczas podróży po Toskanii, mieliśmy składankę włoskich evergreenów z lat 60′, 70′ 80′, a także bardzo nam pasowało Radio RTL 102,5 „Italiana”… Jak myślę o podróży do Francji, już mi się układa w głowie lista piosenek francuskich, które fajnie by było mieć ze sobą – chodzi oczywiście o klasyki różnych wykonawców, Brel, Aznavour, Piaf, Yves Montand… No, może ZAZ bym brała jak leci – w całości wydawanych albumów…:)
I muszę przyznać, że to też jest bardzo fajne podejście. Tylko inne. :) Dlatego powtórzę to, co podkreślałam już przy tym projekcie nie raz – te posty są po to, by coś zasugerować, zainspirować, zapoznać z czymś ciekawym i nieznanym. My mogliśmy się z Wami podzielić, Wy poznajecie coś nowego i wszyscy mogą być zadowoleni. Ale jeśli wolicie podróżować w ciszy, przy szumie drzew, zgiełku transportu publicznego, nie rozprasza nikogo muzyka klasyczna za kółkiem, albo lubicie odgłos chrapania – to śmiało!
Szerokiej drogi i niezapomnianych podróży!! :)
Jeśli zawitasz tu po raz kolejny, polecam skróconą wersję obu muzycznych postów, gdzie jest już tylko spis konkretnych albumów. Może warto zapisać ją sobie w zakładce? Będzie zawsze pod ręką, gdy przyjdzie ochota na nowe inspiracje muzyczne.
Zajrzyj: Muzyka na podróż i road trip | Lista albumów
A jakie albumy Ty zabierasz w podróż? Podziel się z nami ulubioną muzyką! :)
24 komentarze
Bardzo interesujące propozycje muzyczne :) Ja jeszcze do podróży uwielbiam słuchać Stinga :) Zapisuję sobie ten post w zakładce!
Bardzo się cieszę! :) Ja Stinga też miałam w pierwszej wersji listy, zanim musiałam trochę poobcinać propozycje [obawiałam się, że przy tak długim spisie mało kto dotarłby do końca…;)]. Ale skoro już o nim piszemy, to bardzo lubię album Sacred Love…♥
O, widzę kilka moich kawałków! Nie wyobrażam sobie np. jazdy samochodem bez muzyki. Ostatnio jadąc pustynią Negew w Izraelu słuchaliśmy lokalnej muzyki – mega klimat się buduje! Jutro lecę do Kijowa i pójdę po „muzykę na żywo” – posłuchać cerkiewnych śpiewów! :)
Cerkiewne śpiewy na żywo mają nieopisany klimat! Ależ zazdroszczę!! :) A z tą lokalna muzyką do samochodu – w pełni się zgadzam. Szkoda tylko, że już tak trudno trafić na stacje radiowe z nagraniami tylko w języku z danego kraju i gdy nie zdąży się nic lokalnego kupić, to pozostają albo własne zbiory, albo… to samo co wszędzie. Cóż, ja wtedy zawsze mam coś „swojego”. ;)
Muzyka jest dla mnie jak powietrze. Bez niej nie potrafiłabym żyć. Moja playlista na Spotify osiągnęła już rozmiary montrualne :) Z moich dźwięków w tym zestawieniu widzę The Dumplings, U2 i Erykah Badu.
Pięknie napisane! Ja też to często powtarzam :) bo bez muzyki naprawdę ciężko, zupełnie jak bez powietrza. Mam nadzieję, że coś stąd powiększy jeszcze Twoją listę. Dopóki Spotify ją mieści, jest ok! ;))
Udało Ci się zebrać świetny zbiór inspiracji w jednym miejscu! Osobiście należę do osób, które nie przepadają za muzyką w trakcie podróży, a nawet w życiu codziennych. Czasem się śmieję, że mam alergię na muzykę! :)
Właśnie taki był zamysł, by był to po prostu zbiór inspiracji. :) A z drugiej strony jest w tym sporo intymności, bo dzieląc się swoją ukochaną muzyką, otwieram spory kawałek siebie. A przynajmniej tak to czuję. Trochę trudno mi sobie wyobrazić codzienność bez muzyki, tak jak to opisujesz, ale wiem, że nie jesteś jedyna. ;) Jeśli jednak kiedyś nie będziesz mogła znieść osoby, która w podróży, gdzieś obok Ciebie głośno dyskutuje przez telefon narzekając na cały świat przez ponad 40 min… uśmiechnij się, załóż słuchawki i zajrzyj tutaj po pomysły na pozytywne dźwięki! ;))
No to teraz czas odpalić Tindala i zapisywać listę na najbliższą podróż! :) Dzięki za inspirację! Pozdrawiam
Widzę, że trafiło na konesera jakości dźwięku ;) na pewno nie wszystko tam znajdziesz z tej listy, ale zdecydowaną większość. A to już zawsze dobry początek. Miłego odbioru! :)
Widzę sporo artystów, których bardzo lubię np. U2 czy Zaz,bale równie dużo albumów nie kojarzę, a chętnie poznam! Bardzo przydatny tekst, dziękuję, na pewno się przyda!
Bardzo się cieszę, że dałam możliwość odkrycia tylu nowych albumów! Misja spełniona :)) enjoy!
Ja w podróży najchętniej słucham piosenek w wersji instrumentalnej – pomaga mi to czytać książki :)
O, to prawda :) do książek też często słucham instrumentalnej, bądź w języku którego nie znam ;) zdecydowanie tekst w utworach rozprasza.
Wspomniałaś o moim ukochany Dead Can Dance. Bez ich albumów nie mogę się praktycznie obejść. Podobnie Loreena!
Choć szczerze przyznam, że na dłuższe trasy (pociąg, bus) zdecydowanie zamiast muzyki wolę posłuchać audiobook. Po pewnym czasie przy niemal każdej muzyce usypiam. Tak, nawet przy Mansonie :P O filmowej nawet nie wspomnę ;)
Zawsze miło przeczytać komentarz od muzycznej Bratniej Duszy! ;) Gratuluję gustu Teresa! :D
O zostaję na dłużej. Odkryłam tyle nowych dźwięków i albumów dzięki
Wspaniale, rozgość się! Życzę miłego odbioru, tak w podróży jak i domowym zaciszu ;)
Mnóstwo inspiracji muzycznych, wielu nie znam, tym bardziej chętnie ich wysłucham. :) Mnie ostatnio bardzo relaksacyjnej muzyki potrzeba, idealnie sprawdza się w pracy. :)
Bookendorfina
Bardzo fajnie, że udało mi się zainspirować! :) Jednak do pracy dobra jest jeszcze inna muzyka – taka, która nie przyciąga naszej uwagi za bardzo, ale też powinna mieć stosunkowo żywy rytm, by pracować, a nie zrelaksować się za bardzo i … zasnąć! :D Być może o tym kiedyś tez napiszę :)
Platon powiedział: „Muzyka to prawo moralne. Daje wszechświat duszy, skrzydła umysłowi i życie wszystkiemu. Bez muzyki życie byłoby błędem.”
Powinna ciągle towarzyszyć człowiekowi, w podróży tymbardziej. Każdy rodzaj muzyki jest dobry. Jest w czym wybierać…
I od razu widać, że miał gość gadane ;)) pięknie to ujął! Mnie osobiście muzyka towarzyszy zawsze. Nawet gdy jej nie słucham, mam ją w głowie. Podobno to dar ;) i całkiem go lubię ;) ♥
Na podróże pociągami PKP polecam Marylkę R. i Remedium. Bardzo dobrze oddaje klimat takiego transportowego doświadczenia. Przypomnę: I Wsiąść do pociągu byle jakiego…
No tak :) ten klasyk chyba nigdy się nie znudzi!