Pobudka przy samej plaży, kąpiel w morzu na dzień dobry, śniadanie przy plażowym stole piknikowym, gorące słońce odbijające się w wodach zatoki i znajdującego się zaraz obok jeziora, to dobry początek dnia, prawda? No właśnie, czyli myślimy tak samo. Może to nawet zrekompensować nocowanie w samochodzie.;)
Po takim niemal wczasowym poranku, mogliśmy ruszać w dalszą drogę, co też ochoczo uczyniliśmy. Trzeba było trochę podgonić, bo nie pokonywaliśmy więcej niż 150 kilometrów dziennie, a w takim tempie trudno prześcignąć żółwia, a co dopiero zdążyć do Melbourne, by oddać samochód na czas. Więc postanowiliśmy nieco rzadziej się zatrzymywać, chyba że pojawi się na trasie coś, co ominąć byłoby grzechem niewybaczalnym. To wtedy co innego.:)
I takim to miejscem okazał się las deszczowy, o którym dotychczas mogliśmy poczytać jedynie w książkach do geografii. Ale choć miejsce było cudownie klimatyczne, to myśl o tych wszystkich australijskich pająkach o których się słyszało lub czytało, przyprawiała o niejeden dreszczyk na plecach, podczas przechodzenia przez ten gąszcz zieleni.;)
Zmierzając dalej na południe, plaże były nieco dziksze i niemal bezludne, co dodawało tym miejscom uroku. Zwłaszcza, że momentami przypominały nieco nasze, nadbałtyckie klimaty, tylko z nieco czystszą wodą.;) Więc i tam na chwilę trzeba było przystanąć, zrobić kilka zdjęć, by znów ruszyć w drogę.
Z czasem dojechaliśmy do malowniczej, rybackiej miejscowości Lakes Entrance przy której nagromadzenie jezior znajdujących się obok siebie, sąsiadując zarazem z oceanem, robiło naprawdę oszałamiające wrażenie.
Ale kiedy dzień zbliżał się ku końcowi, trzeba było szybko szukać noclegu zanim dojedziemy do kolejnego miasta. Co ciekawe – udało się za pierwszym razem. Mieliśmy dużo miejsca na polu namiotowym nad samą przystanią, drewnianą kuchnię polową i klimatyczną knajpkę w angielskim stylu (z pyszną kolacją!) zaraz obok. To się nazywa fajne zakończenie dnia w podróży.:)
Następnego dnia wyruszyliśmy w stronę miasta Bairnsdale, gdzie trzeba było uzupełnić zapasy żywnościowe i przy okazji odwiedziliśmy tamtejszą informację turystyczną. I to była bardzo słuszna decyzja, bo dostaliśmy dokładną instrukcję jak – zbaczając nieco z drogi – dojechać do miasteczka z którego promem dostaliśmy się na Raymond Island.
To taki mały ląd na którym żyje całe mnóstwo uroczych zajadaczy eukaliptusów.:) Można chodzić po wyspie z głową zadartą do góry i podziwiać koale duże, koale małe (jeden mały koala uwieczniony na zdjęciu tytułowym tego wpisu), koale w grupie i baby-koale…:) ale nie tylko. Dodatkową atrakcją jest sporo papug kakadu z żółtymi irokezami i plac zabaw przy którym stoi plansza z namalowanymi głównymi bohaterami wyspy i wycięciem na głowę oraz łyżką (na nos). To tak żeby dzieci mogły sobie zrobić tam zdjęcie. No… a przynajmniej dzieci też.;)
Jako że na wspomnianej wyspie spędziliśmy sporo niezaplanowanego czasu, a gonił on niemiłosiernie, to postanowiliśmy jechać już bez zatrzymywania do samego południowego krańca Australii, czyli najbardziej wysuniętego na południe odcinka stałego lądu tego kontynentu. Zdjęcia robiliśmy już głównie z samochodu, a pejzaże – takie jak ten obok – urzekały nieustannie.
I tak oto dojechaliśmy do bram Wilsons Promontory National Park, gdzie mocno zaskoczyła nas informacja o tym, że do parku można wjeżdżać tylko do godziny 18.00, bo na noce staje się terenem zamkniętym. Hm. Była 17.45 i jeszcze wiele kilometrów do naszego punktu docelowego. Wiedzieliśmy za to, że gdzieś tam pod koniec drogi jest pole campingowe na które o tej porze już nas nie zakwaterują, ale zapewne mają jakiś parking… my mamy samochód i doświadczenie w spaniu na rozłożonych przednich siedzeniach…;).
Przy wjeździe nie było nikogo, a – przede wszystkim – po naszej stronie była główna motywacja: możemy nigdy więcej tu nie wrócić! A skoro dotarliśmy aż do samych bram parku, to… raz się żyje! I wjechaliśmy.:)
Była to jedna z najlepszych decyzji, bo ów park stał się najbardziej zapierającym dech w piersiach miejscem, które odwiedziliśmy wtedy w Australii. Spodziewaliśmy się tabliczki gdzieś na plaży, informującej o najdalej wysuniętym na południe krańcu Australii i ewentualnie paru turystów z aparatami fotograficznymi. A zobaczyliśmy fragment świata, który absolutnie miażdzył(!) pięknem przyrody i nawet nie ma co wymyślać bardziej wyszukanych słów, by to opisać.
Powitał nas dodatkowo takim oto zachodem słońca jak na zdjęciu obok i jadąc tak drogą przez wiele kilometrów w górę, do celu, można było dostać zawrotu głowy od rozglądania się i podziwiania widoków. A gdy już zajęliśmy miejsce na parkingu i przygotowywaliśmy się do noclegu w aucie, na niebie ukazała się zaskakująco piękna droga mleczna i tak nieopisana ilość gwiazd, że żadne z nas nie widziało dotąd czegoś tak niezwykłego. Nawet w książkach! Absolutnie niezapomniane wrażenie…:)
Po praktycznie nielegalnie spędzonej nocy na parkingu jednego z piękniejszych miejsc na Ziemi – w samochodzie obwieszonym od środka chustami, ręcznikami i innymi materiałami w roli zasłonek, po których latarkami w środku nocy świeciła tamtejsza policja, przyprawiając nas o zatrzymanie akcji serca i oddechu zarazem, by nie wydać z siebie absolutnie żadnego odgłosu (mandat w dolarach australijskich mocno nam się nie uśmiechał) – udaliśmy się na spacer na długo wyczekiwany punkt krańcowo-południowy. Prawda, że piękny?:)
I kiedy po godzinach otwarcia parku samochody zmierzały w jego głąb, my – już całkiem legalnie – jechaliśmy w przeciwnym kierunku, czyli z powrotem na trasę do Melbourne. Mieliśmy jeszcze przyjemność spotkać po drodze echidnę przecinającą nam drogę, która wstrzymała jadące samochody i – co ciekawe – nikt się nie złościł, a wręcz cieszył, że ma okazję na żywo spotkać w środowisku naturalnym kolejne australijskie zwierzę.:)
Zresztą zarządzenie parku narodowego jest takie, żeby bardzo ograniczać prędkość samochodu, gdyż na tych terenach żyje całe mnóstwo zwierząt, a że są tak jakby u siebie, to mają pierwszeństwo i należy bardzo na nie uważać.
Zbliżając się powoli do Melbourne, odbiliśmy już po raz ostatni z trasy, by odwiedzić Philip Island. Tym razem była szansa spotkać pingwiny, które plażują sobie na tych terenach, więc nie mogliśmy nie spróbować. Niestety okazało się, że najczęściej pojawiają się tam wieczorami, a my wtedy musieliśmy być już o wiele kilometrów dalej, by wyrobić się w zaplanowanym czasie. Ale za to mieliśmy inną atrakcję – prawie urwało nam drzwi od auta, splątało w sposób niezwykle perfidny wszystkie włosy na głowie i przewiało uszy nawet przez kaptur. Czy wiało bardzo? Hm… no dość!:D Przy czym dla takich widoków warto było wysiąść z samochodu i pójść na mały spacer w tę wichurę…
Nasza trasa przez Princes Highway powoli zmierzała ku końcowi…
Z ciekawszych zdjęć, które warto załączyć przy tej wyprawie, jest słoik przepysznych ogórków, które zupełnym przypadkiem udało się wypatrzeć na sklepowych półkach w supermarkecie, podczas kompletowania prowiantu na drogę. „Nasze” ogóreczki po drugiej stronie kuli ziemskiej – wrażenie bezcenne!:)
A na koniec kilka przykładów olbrzymich pojazdów, które fascynują mnie od dziecka, a podczas przemierzania dróg Australii, wzmagały świadomość, że to taki symbol władzy na drogach i zarazem wolności. Takie – jestem wielka – i mogę wszystko! A do tego z tym cudnym „noskiem” i kominami – jakich u nas w Polsce nie ma, niestety. No nie wierzę, że nikt poza mną nigdy nie myślał, by zamieszkać w takiej kabinie i w ten sposób zwiedzać świat… Romek powoli się przekonuje, więc może kiedyś…:))
I ostatnia, mijana już podczas zmierzchania, na wlotówce do Melbourne…
… a nasza niezwykła podróż słynną, australijską Princes Highway dobiegła końca.:)
2 komentarze
Koale przepiękne, ale z tymi ogórkami to zabawna sytuacja, aż chciałoby się spróbować ;-)
Zważywszy, że nie jedliśmy niczego podobnego od kilku miesięcy, to te konkretne ogórki wydawały się najlepsze na świecie! :D I nie zastanawialiśmy się wtedy, czy babcia nie zrobiłaby lepszych…;))
A koale, fakt, rozbrajają chyba wszystkich!… ♥